Będąc w drodze nie miałam za bardzo ani czasu ani ochoty przesiadywać godzinami w Internecie i szukać opisów i opinii o kolejnych plażach i wyspach. Tym razem to nie były wakacje w Laosie, nie w Tajlandii, od których chciałam sobie zrobić dwa dni „wakacji” na sam koniec, na plaży. Wiedząc, że spędze niemal dwie doby w drodze – najpierw w nocnym autobusie z Luang Prabang do Vientianne a następnie w nocnym pociągu z Nong Khai do Bangkoku, warunki były tylko dwa. Miejsce musi być blisko Bangkoku i nie może być Pattayą. Padło na Koh Samet. Dojazd z Bangkoku jest tam prosty. Możliwości jest wiele, w zależności skąd się startuje. Najlepiej dojechać na wschodni dworzec autobusowy Ekkamai. Już przed wejściem będzie budka sprzedająca biletu na minibusa. Warto, bo jedzie się autostradą, ponad godzinę krócej niż autobusem, a koszt jest jedynie 30 bahtów (~3zł) wyższy.
Żeby dopłynąć do Koh Samed trzeba wysiąść w wiosce Ban Phe, niedaleko Rayong. Stamtąd za 100 bahtów za bilet w dwie strony można dostać się na wyspę promem. Wyspa duża nie jest i na upartego można by ją całą przejść na pieszo. Można też wynająć za 300 BHT skuter, zwłaszcza gdy trochę popada i co niektóre drogi zamieniają się w ogromne kałuże błota, na których idąc pieszo łatwo się poślizgnąć.

Na przystani większość promów jest przymucowana do siebie nawzajem. Wysiadanie staje się problematyczne dla osób starszych albo… gdy na wąziutkiej deseczce trzeba balansować z ciężkim plecakiem ;)

Tak wita przybyszy Koh Samet. Na wyspie można różne ciekawe rzeźby znaleźć w różnych miejscach. Przy najdłuższej plaży, na wschodniej części wyspy, można spotkać nawet syreny.
Na wyspie możliwości jest kilka. Każda plaża różni się od siebie, różnią się też typem turystów. Koh Samet (a w wersji tajskiej Koh Samed) jest popularna wśród tajów, którzy wybierają tu się na dzień lub dwa, żeby odpocząć. Są też plaże z wyłącznie ekskluzywnymi hotelami. Lub takie, na których jest więcej barów niż piasku. Warto rozpoznać teren wcześniej i wiedzieć w którą stronę ruszyć. Nie wiedząc można, tak jak ja, pójść w pierwszą zauważoną ulicę i małymi, wyludnionymi, uliczkami trafiać na kolejne drogie hotele, po to żeby ostatecznie dotrzeć do lokalnej mekki barów, restauracji i tylko odrobinę tańszych… hoteli. A z ciężkim plecakiem, po dwóch nieprzespanych nocach, 40 minutowy spacer całkowicie mi wystarczył i przebolałam (znowu) brak nadmorskiego, bambusowego, bungalowu z hamakiem, którego gdzie kolwiek jestem – szukam i nigdy nie znajduję.
Ukrywam się w chatce, która nie tylko wygląda jak z bajki. Ze środka jestem w stanie przez szczeliny obserwować świat i zastanawiam się kto może obserwować mnie. Ale ma swój klimat i względny spokój. Na plażę też wystarczy wyjść z hotelu i przejść przez pas restauracji. Przy plaży pełno łódek (tylko głośne speed boats, tu nie ma klimatycznych długich łodzi), skutery wodne i banany. To na wschodniej części wyspy.
Plażując, ze względu na przypływy i brak szerokiej plaży, głównie na leżakach, nie trzeba wychylać dzioba spod parasolu. Co chwilę przychodzi jedzenie (od owocowo-warzywnego po grillowane mięso), masaż robią przestawiając szybko leżaki, a gdy akurat nie jesteśmy zajęci ani jednym ani drugim to zawsze można kupić sobie nowe pareo. Co ciekawe z tych dobrodziejstw korzystają głównie lokalni turyści, których jest tu sporo. To również u nich można najlepiej zaobserwować smaki kuchni tajskiej. Podróżują grupami, zamawiając całe stoły różnorodnych potraw. Przestaje mnie dziwić fakt, że muszę na kelnera czekać trzy razy dłużej niż tajowie, którzy przychodzą do knajpy po mnie.
Rozpoznaję teren. Nie zebrałam się na odwagę, żeby wypożyczyć skuter, więc na drugą stronę wyspy idę na pieszo. Ponoć najpiękniejsza plaża z najpiękniejszym zachodem słońca. Zachodnia strona jest też mniej oblegana przez turystów, ponoć ładniejsza, spokojniejsza i… droższa. Jest tu tylko kilka ośrodków, wszystkie w wersji lux. Na miejsce docieram po około 3 kilometrowym spacerze w poprzek wyspy. Na miejscu okolo 150-200 metrowa plaża, biały piasek, kilka skał, ale nic szczególnego. Jest za to sporo turystów, w większości przywiezionych tu taskówkami, którzy pewnie tak jak i ja skusili się na „najpiękniejszą plażę”. Z hoteli wychodzą z kolei głównie Rosjanie (czemu mnie to nie dziwi?). Plaża mnie nie zachwyciła, więc zamiast czekać jeszcze kilka godzin do zachodu słońca postanawiam wracać, łapiąc taksówkę. Wywieszony cennik (na wyspie są wyłącznie identycznie oznakowane, oficjalne taksówki) mówi, że powyżej 6 osob na miejsce dojadę za 30 BHT, super. Podchodzę do kierowcy. Ma już na pace 6 osób, więc jestem gotowa zapłacić swoje 30. A ten po krótkim namyśle woła 100. Wybucham śmiechem i dziękuję. Kawałek dalej jest postój, ale nie ma ludzi. Za całą taksówkę zapłaciłabym 200, więc wracam też pieszo, mijając jeszcze po drodze kilka plaż.

Ao Phrao jest dobrym punktem obserwacyjnym zachodu słońca. Kawałek dalej jest też specjalny punkt widokowy.
Po parku narodowym (za co zresztą trzeba zapłacić extra 200 BHT za pobyt) spodziewałam się wspaniałej przyrody (dzięki to której ponoć właśnie wyspa została mianowana parkiem). Zastaję zawalone barami, hotelami i turystami miejsce, które nawet nie umywa się do innych wysp, które odwiedzałam wcześniej, a które o statusie parku narodowego nawet nie myślą. Kawałek dalej jest Koh Chang, ponoć ładniejsza, spokojniejsza, nie „narodowa”. Ale niestety, ja za dużo nie szukałam, a wujek Google uznał, że to Koh Samed jest tą jedyną. Cel osiągnęłam, pobyczyłam się na piasku, złapałam trochę słońca, wykąpałam się w morzu. Ale jeśli macie możliwość – jeździe gdzie indziej. Chyba, że szukacie turystów.

Haad Saikaew, najbardziej popularna i najdłuższa plaża, za dnia jest dość wąskim pasem piasku, w większości zajętym przez bary.

Plusem przypływów jest łatwość moczenia nóg w wodzie. Nie trzeba z tej przyjemności rezygnować również, aby skorzystać z innych „dobrodziejstw” Tajlandii. Prosto do naszego leżaka podejdzie jedzenie, masaż, pareo a także wielu innych sprzedawców dóbr i usług.

Dla każdego coś dobrego. Ale ceny 10zł za wypożyczenie kółeczka nie powstydziliby się nawet w Europie. A o dziwo większość klientów to Tajowie.

Nocą na Koh Samet robi się zdecydowanie bardziej przytulnie i … plażowo. Odpływ sprawia, że najłatwiej byłoby tu się „opalać” właśnie w nocy.

W jednym z barów, jedynym na Haad Saikaew z tak głośną muzyką i pełną plażą ludzi codziennie jest pokaz ognia.
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów bloga na facebook’u