Słońce nas smaży, a my zaczynamy przedzierać się przez śnieg. Jeszcze dobrze nie rozpoczęłyśmy, a w butach jest już mokro. Brakuje oznaczeń, co w Szwajcarii jest dość popularne, aby zniechęcić turystów do górskich wędrówek poza sezonem. Spotkałam się z tym już w Zermatt. Musimy kawałek wrócić, bo maps.me twierdzi, że ścieżka była gdzie indziej. Prawdopodobnie tam gdzie trzaskałyśmy sobie foty, ciesząc się, że nie musimy tamtędy iść. A musimy.
Końcówka maja, tydzień przed otwarciem sezonu. Coś mi w głowie świta, że może leżeć trochę śniegu. Ale tylko trochę. Trasa jak trasa, zapewne dobrze przygotowana, szwajcarska w końcu. Najpierw ścieżka „spacerowa”, później „górska”, „alpejską” sobie jednak podarujemy.
Śnieg zapada się pod naszymi stopami a już po chwili zjeżdżamy po błocie. Nie ma ścieżki, trzeba iść na czuja. Ciężki oddech nie daje mi spokoju i dość znacznie spowalniam Joannę, która w końcu rusza przed siebie. To pozwala mi na zmniejszenie odrobinę moich wyrzutów sumienia. Wlekę się więc krok po kroku. Nagle słyszę, żeby w żadnym razie nie iść jej śladami. Ma kryzys. Jest stromo i wyłącznie w śniegu. Choć jesteśmy znacznie poniżej 2000m to warunki zmuszają do postojów co kilka kroków. Szukam czarnych placków ziemi i staram się nie poślizgnąć. Aby wejść wyżej udaje mi się podciągnąć na wiszącej luzem stalowej linie. Patrzę w górę i widzę jak szczyt się oddala. Idę, idę i końca nie widać. A przecież trzeba będzie jeszcze zejść spowrotem.
Jesteśmy na górze. Na 1935-metrowy Klingenstock w sezonie można dostać się kolejką ze Stoos. Teraz jednak wagoniki jeszcze nie kursują dzięki czemu znów pokonałyśmy własną słabość. Mam wątpliwości co do przejścia po grani. Jest wąsko, a część trasy pokryta jest śniegiem. Jednak argumenty Joanny i perspektywa schodzenia tą samą, śliską, trasą sprawiają, że ruszamy dalej.
Z Klingenstock schodzi się do Rotturm tylko po to, aby za chwilę znów wspiąć się na 1904-metrowy Husterstock, zejść z niego ponownie na 1732m do Furggeli i dalej wspinać się do położonego na 1922m celu – Fronalpstock. Już na samym początku zaczyna się z przygodami. Jest stromo, jest śnieg, nogi co chwilę się zapadają na przemian ze zjeżdżaniem. Joanna mnie wyprzedza tylko po to, aby po chwili zjechać z dwa metry. Nic się nie dzieje, wstaje i stara się wrócić na ścieżkę. Ja metodycznie udeptuję śnieg przed zrobieniem jakiegokolwiek kroku. Idziemy dalej. Metr przed moją głową przelatuje spory kamień. Pewnie zleciał gdzieś z góry, z prawej, prosto w przepaść, po lewej.
Na trasie nie ma prawie nikogo. Niemal do połowy drogi spotykamy tylko jedną parę, która ostatecznie na dół schodzi przed nami, przy Furggeli. W międzyczasie widzimy „maratończyków”, czyli dwóch Niemców, którzy przez góry nie idą a pędzą. Jest też Szwajcar z Bazylei, który jest zachwycony, gdy dowiaduję się, że i ja tam mieszkam i może dwie – trzy inne grupki, w tym ekipę, która pod krzyżem na Fronalpstock zrobiła sobie ognisko. Padamy w końcu na tarasie widokowym i jak głupie cieszymy się, że to już koniec. Że przeszłyśmy całość. Dookoła jest tylko cisza. Nie ma nikogo, nad nami czasem przeleci jakiś ptak. Pijemy czerwone wino i dojadamy resztki jedzenia, choć wszystko co słodkie zostaje nieruszone. Wszystko zamknięte na cztery spusty. Nie ma nawet gdzie nabrać wody, pewnie dlatego po drodze grupa roztapiała śnieg w pojemniku.
Zejście traktujemy z ulgą. Trasa oznaczona jest jako „spacerowa”, to co najtrudniejsze jest już za nami. A przynajmniej tak nam się wydaje przez pierwsze kilka minut. Trasa wiedzie wzdłuż zbocza. Wąskie przejście znów zasypane jest śniegiem. Chwila nieuwagi może skończyć się kilkadziesiąt metrów niżej. Joanna mnie pogadania, chce zdążyć na kolejkę, ja z kolei ważę każdy swój krok. W którymś momencie widzimy kolejną połać śniegu. Słyszę pomysł zjazdu na tyłku i jeszcze zanim zdążę odpowiedzieć, ona już jedzie. Nie zastanawiając się długo robię to samo. Właściwie moje nogi to robią, bo chwila nieuwagi sprawia, że leżę już na błocie. Ześlizguję się dalej i tak w kilkadziesiąt sekund pokonujemy trasę, która zajęłaby nam w pionie znacznie dłużej. Do mokrych skarpet dołącza mokro-lodowaty tyłek. Dawno się tak nie ubawiłam. Reszta trasy wydaje się już prosta. Tak prosta, że Joanna znów leży. Tym razem źle się to skończyło dla spodni, które teraz zieją wielką dziurą.
Już na dole oglądamy siebie dookoła. Wyglądamy jak po porwaniu. Dziura, błoto nie tylko na spodniach. Zmęczone i spełnione siadamy w restauracji, w której chyba przez nasz wygląd uznali, że nie potrzebujemy nawet sztućców. Mamy 10 minut na przekąskę i lecimy na kolejkę linową. Ludzie się dziwnie na nas patrzą, a my wcale nie wiemy dlaczego ;)
Informacje praktyczne
Ze względu na wąskość grani trasę powinno pokonywać się od Klingenstock do Fronalpstock. W sezonie na oba szczyty można wjechać (i z nich zjechać) kolejkami linowymi ze Stoos.
Sesselbahnen Stoss – Frontalpstock
Kursuje od 26.5.2016 do 1.11.2016 od 9:10 do 16:10 (zazwyczaj co pół godziny). W lipcu i sierpniu kolejka czynna jest do godziny 22.
Sesselbahn Stoos – Klingenstock
Kursuje od 11.6.2016 do 1.11.2016 od 9:10 do 16:10 wyłącznie w weekendy i przy dobrej pogodzie. Od 25.6 do 23.10 w przypadku dobrej pogody kursuje codziennie od 9:10 do 16:10.
Do Stoos najłatwiej dostać się Standseilbahn ze Schwyz (kursuje między 4.4.2016 i 10.12.2016, w ciągu dnia co pół godziny. Pierwszy wjazd o 7:05, ostatni o 22:40.
Można również dostać się tu Luftseilbahn z Morschach (ze względu na tłok niepolecany w weekendy w sezonie) – dni i godzinie podobnie jak w przypadku Standseilbahn.
Do Morschach można dojechać autobusem z Brunnen, do którego jedzie pociąg (z Zurichu, Schwyz, etc.) a do Schwyz pociągiem a następnie autobusem do Schwyz Stoosbahn Talstation.
Bilet całodniowy na kolejki kosztuje CHF 40 (CHF 22 w przypadku GA lub Halb-Tax) dzieci w sezonie jeżdżą gratis. Bilet powrotny do Stoos ze Schwyz lub Morschach (niekoniecznie trzeba wracać tą samą trasą) kosztuje CHF 22 (CHF 11 z 50% zniżką).