To była już moja piąta wizyta w Bazylei w ciągu roku. W mieście zwiedziłam już chyba wszystko co było do zwiedzenia (pomijając muzea, za którymi raczej nie przepadam), więc tym razem postanowiłam zmienić kierunek.
Na nartach nie byłam już ze cztery lata, na nartach w Alpach – nigdy. I tak oto od pomysłu przeszło do realizacji. Za swój cel, razem z kolegą z Poznania oraz koleżanką z okolic Bazylei, za swój cel obrałyśmy Engelberg. Resort jest położony stosunkowo blisko Bazylei. 150 km pociąg pokonuje w niecałe dwie godziny (trzeba się przesiąść w Lucernie), w ostatniej fazie wijąć się w górę i przemierzając liczne tunele. O samych cenach było już trochę tutaj: http://www.ruszwpodroz.pl//2013/01/25/ceny-w-szwajcarii, więc dzisiaj napiszę troszkę więcej o organizacji i wrażeniach.

Pociąg z Lucerny do Engelbergu. Jak to jest, że stare pociągi czy też tramwaje (tak jak ma to miejsce w Lizbonie czy San Francisco) dużo lepiej sobie radzą ze wzniesieniami i innymi wyzwaniami od nowych modeli?
Przede wszystkim moje doświadczenie narciarskie to wiele sezonów spędzonych w Polsce, kilka w Czechach. I jak to bywa – śnieg raz był, raz go nie było, czasem padał śnieg lub deszcz ze śniegiem, ale zazwyczaj jednak było pochmurno. A tu wspinamy się w górę pociągiem i nagle zza chmur wyłania się piękne błękitne niebo i Słońce. Pierwsze ośnieżone szczyty, przebijające się przez krajobraz górskich miejscowości, zamarznięte wodospady na zboczach. Szybko biorę w rękę telefon i próbuję robić pierwsze zdjęcia, jeszcze z pociągu. Wzięłam ze sobą tylko cyfrówkę, lustrzance postanowiłam dać szansę na przeżycie w razie upadku na zboczu. Przyda się lada moment na Sri Lance. Zdjęcia w ruchu, przez szybę pociągu, jak to z takimi zdjęciami bywa, nie są idealne. Na połowie ujęć zamiast pięknej góry mam jakiś budynek, most albo tunel. Ale zauroczenie nie mija.
Wysiadamy z pociągu. Miejscowość wydaje się opustoszała. Mimo, że to jeden z ważniejszych ośrodków narciarskich w Szwajcarii, nie widać zbyt wielu ludzi. Pewnie wszyscy są na stoku. Szukamy wypożyczalni nart. Nic. Wcześniej poszukaliśmy trochę w Internecie. Najtańszy komplet, jaki znaleźliśmy, to jakieś 45 CHF. Boli. Trafiamy do pierwszego sklepu. Wygląda jak sklep, ewentualnie serwis, facet wyciąga jakieś super szerokie narty, pyta czy pasują. Patrząc po sobie postanawiamy poszukać czegoś dalej. Dopiero wieczorem odważyłam się zapytać co to za narty. Chociaż odpowiedź sama nasunęła się podczas jazdy. Free Style Ski. Ale o tym za chwilę. Szukamy dalej.

Tak wyglada droga do dolnej stacji kolejki. Z dworca kursuje również bezpłatny autobus, którym można dojechać bezpośrednio do stacji.
W końcu, niedaleko kolejki na Tiltis, najwyższy szczyt okolicy, znajdujemy wypożyczalnię, zestaw za około 52 CHF. Narty i buty dobrej jakości, mimo, że wybraliśmy najtańszą, trzy-gwiazdkową wersję (na sześć możliwych). Swoje buty zostawiamy w przechowalni (tu akurat gratis) i idziemy w stronę wyciągów. Na miejscu dwu-piętrowy Intersport, dla tych, którzy czegoś zapomnieli. Sprzęt wypożyczyć też można, ale ceny mieli zdecydowanie zawyżone. W sumie nic dziwnego biorąc pod uwagę lokalizację.
Bilet na wszystkie kolejki i wyciągi na cały dzień (czyli od rana do ok. 16-17) to koszt 62 CHF. Dodatkowo pobierana jest kaucja za kartę z chipem (5 CHF). Kartę można zwrócić pod koniec dnia w automacie, pieniążki zwracane są gotówką. Zgodnie z cennikiem w Internecie po godzinie 12.00 można zakupić karnet na pół dnia za 52 CHF. Na oficjalnym cenniku tej informacji nie znaleźliśmy. Dla osób chcących jedynie wjechać na szczyt (Mały Tiltis, 3028m) – z możliwością wysiadania na poszczególnych stacjach – dostępny jest bilet „jednorazowy” za 42 CHF.
Pierwsza przeszkoda to bramka. Z jednej strony takie coś jak przy kasach w supermarketach, z drugiej „terminal” z miejscem na włożenie karty i czytnikiem (jak do kodów). Wkładam, skanuję, przykładam, wkładam, wyjmuję, nic. Robi się kolejka. Nagle jeden ruch i bramka się otwiera. Kartę sczytuje bramka ustawiona po lewej stronie. Idealne rozwiązanie, wystarczy swoją kartę włożyć do kieszeni na rękawie (rozwiązanie dostępne we wszystkich chyba kurtkach narciarskich i snowboardowych). Na początku trafiamy na kolejkę. Po w sumie 15 minutach udaje nam się wsiąść do kabiny kolejki.
Wygodne czteroosobowe wagoniki wiozą chętnych do stacji Trübsee (1800m) przez stację Gerschnialp (1262 m). Tu tu na początku wysiadamy. Po pierwsze dlatego, że nie wiedzieliśmy, że można jechać dalej. Po drugie, ponieważ się uparłam, żeby zacząć na niebieskich trasach, żeby się rozgrzać. Błąd. Może rozgrzewka to nie byłby zły pomysł, ale najpierw nie mamy pojęcia w którą stronę iść, a później już kierując się za pojedynczymi osobami jadącymi na nartach, okazuje się, że więcej osób wraca (na piechotę) niż jedzie w naszym kierunku. W końcu pytam o co chodzi. Stoki są bardzo niebieskie (czyt. łatwe) a do tego całą trasę spowrotem trzeba pokonać pieszo (albo czekając na minibusa). Zawracam. Na rozgrzewkę to wystarczy. Mało jakich rzeczy w sporcie tak nie lubię jak wchodzenie (i chodzenie ogólnie) pod górę w narciarskich butach, do tego z nartami w ręku. Jedziemy wyżej. Na Trübsee musimy przesiąść się do mniej komfortowej kolejki, do której wchodzi się, dosłownie, na dopych. Nie ma szans na wyjęcie aparatu.
Na stacji Stand (2428 m) wszystko nabiera sensu. Na pierwszy rzut oka widać piękne trasy, jest mnóstwo ludzi, restauracja zaraz przy stacji kolejki. Przed wyjściem jeszcze ratunkowe nosze zabezpieczone tak, że można by ukryć tam trupa. Zbieram się w sobie i zaczynam zjeżdżać. Dopiero po kilkunastu minutach uświadamiam sobie, że nie mam ubezpieczenia (jakiegokolwiek, o sportach nie wspominając), jestem poza UE (więc nawet gdybym miała E111, której nie mam, to niewiele by mi to dało), za tydzień mam zamiar być cała i zdrowa i wyruszać w podróż. Bardzo mądrze z mojej strony zakładając start od razu na czerwonej, alpejskiej, trasie po czteroletniej przerwie. Nic to. Ostrożniej niż zwykle zjeżdżam na dół. Jest pięknie. Błękit nieba, biel śniegu, cudowne szczyty. Chyba ciężko będzie wrócić w przyszłości na narty w Karkonosze.
Wiele tras się łączy, często można wybrać łatwiejszą lub trudniejszą opcję. Przy szczególnie stromych odcinkach pojawia się ostrzeżenie. Niebiezpieczne fragmenty, zwłaszcza na zakrętach, zabezpieczone są siatką i odpowiednio oznakowane.

Miasto za kratkami. Takie siatki zabezpieczające są zainstalowane przy szczególnie niebezpiecznych odcinkach – na zakrętach, za którymi jest silne nachylenie i nie ma trasy freestyle. W dole widać Engelberg. W tym przypadku „Wyskoczyć na miasto” nabiera zupełnie innego znaczenia.

Dla tych, których nie przekona siatka i spojrzenie w dół, dostępne jest bardziej obrazkowe wyjaśnienie co stanie się po przejściu siatki
Jest dość luźno. Przy ponad 80 km tras narciarskich ludzie mają gdzie jeździć. Odkrywam też tajemnicę szerokich nart. Na Tiltis jest bardzo wiele miejsc, w których można uprawiać Free Style. Trasy nie są w żaden sposób przygotowane, a narciarze i snowboardziści śmigają pomiędzy zaspami. Czasem można spotkać kogoś, komu nie do końca się udało, i wpada gdzieś przypadkiem na zwykłą trasę. Wygląda imponująco. Na początku zresztą skutecznie nas to przeraziło, gdy z kolejki było widać głównie free stylowe trasy, dość strome, zdecydowanie nie na nasz poziom.
Zjeżdżam na dół. Pokonałam trasę około 8 km. Na dole gra zespół, który słychać już podczas ostatnich kilkudziesięciu sekund zjazdu. Chwilę ich słucham, nagrywam z daleka, i ruszam w stronę kolejki. Tym razem dwu-osobowy wyciąg, z którego można się przesiąść na wyciąg cztero-osobowy, żeby z powrotem dojechać do Stand. Po drugim zjeździe postanawiamy dołączyć do Rebecci i wjechać na sam szczyt. A tam czeka na nas najwyżej w Europie położona restauracja. Widok robi wrażenie, za oknem latają ptaki, a my powoli zaczynamy odczuwać zmniejszoną gęstość powietrza. Po kilkudziesięciu minutach wszyscy zaczynamy kaszleć.

Widok na właściwy szczyt Tiltis (3239 m). Kolejka wjeżdża na tzw. Mały Tiltis (3028 m). Z tej perspektywy nie wygląda to na aż 201 m różnicy.
Po dwóch zjazdach i w sumie około 14 km gorąca herbata z cytryną i grzaniec smakują niesamowicie. Pedro z wrażenia nawet przysypia. Robi się jednak późno. W Engelbergu wyciągi są czynne mniej więcej do 16-16.30. Boleśnie to odczuwamy podczas ostatniego zjazdu. Idziemy sobie jeszcze zrobić kilka zdjęć na szczycie i zjeżdżamy kolejką (panoramiczną – wagonik odwraca się tak, aby każdy miał możliwość zobaczenia trasy z każdej strony) z powrotem na Stand. Z samego szczytu są czerwone trasy, ale żeby dostać się niżej trzeba pokonać trasę żółtą, czyli wspomniany wcześniej Free Style. Wylot tej trasy widzimy na początku czerwonej trasy ze Stand. Nie, dziękuję.
Ostatni zjazd to już droga przez mękę. Jadę wolno, co chwilę się zatrzymując. Moje mięśnie, po około godzinnej przerwie, stwierdziły, że mają dość. Nawet skręty nie są już takie łatwe. Wreszcie docieram do wymarzonej kolejki. Mój diabelski plan zakłada wjechanie na górę i zjechanie już kolejką linową na dół. Niestety. Drzwi są zamknięte. Ostatni pasażer odjechał… 3 minuty temu. Zjeżdżam na dół. Kolejka w górę już nie kursuje, ale szczęśliwie udaje mi się znaleźć wagoniki jadące w dół. Piszę do Pedra. Okazuje się, że on już prawie na dole, przy takich trasach i na pierwszy raz to był o jeden raz za dużo.

Te kropeczki na dole to paralotniarze. Lot w tandemie można wykupić na przykład na dworcu, za 150 CHF
Ledwie powłócząc nogami, nadal w narciarskich butach, oddajemy narty. Trzeba jeszcze wrócić oddać kartę z czipem (dzięki Pedro!) i można iść coś zjeść. Rundka dookoła miasteczka (tylko restauracje są otwarte, niewidoczne jest życie „po godzinach”) i wracamy do pierwszego napotkanego miejsca. A tam zwyczajna porcja tzw. mięsa w sosie z ziemniakami (tylko, że w tradycyjnej wersji szwajcarskiej) 34 CHF. Jeden dzień i poszło w sumie około 800 zł. Boli szczególnie, gdy przeliczy się na liczbę dni za te pieniądze gdzieś w Azji. Ale ponoć raz się żyje. Prędko ponownie na narty też się raczej nie wybiorę.
A więcej o cenach w Szwajcarii znajdziesz w moim wcześniejszym poście: http://www.ruszwpodroz.pl//2013/01/25/ceny-w-szwajcarii
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów bloga na facebook’u