Z Jaffna, bazując na moim przewodniku, chciałam koniecznie jechać na Casuarina Beach. Bashir, Marokańczyk, z którym przez chwilę podróżowałyśmy, znany później również jako mąż Emi*, uparł się, że chce odwiedzić Kaszua Beach. I wygrał. Na miejscu okazało się, że to to samo, a trzecią występującą nazwą na dokładnie tą samą plażę, ponoć najpiękniejszą na północy (??), jest Casoorina Beach. To tak dla ułatwienia.

Tak właśnie wyobrażam sobie okolice wymarzonej plaży. Casuarina swoje zalety odsłoniła nam dopiero pod koniec dnia, wiele metrów od miejsca, do którego ciągną wszyscy.
Na dworcu autobusowym w centrum Jaffna wystarczyło wspomnienie nazwy i już siedzieliśmy w odpowiednim autobusie. 40 minut po wyboistych drogach pełnych wspaniałych widoków i już byliśmy na miejscu. No prawie. Czekał nas około pół godzinny spacerek. I zarówno on jak i wcześniejsza droga autobusem był czystą przyjemnością. Głównie ze względu na widoki. To na północy podobało mi się szczególnie. Wąskie groble, droga niemalże na wysokości wody, ciekawe gatunki ptaków, chatki rybaków i piękna zieleń dodawały uroku napotkanym tam ludziom. Nigdzie w naszej dalszej podróży te elementy się już razem nie spotkały. Po drodze zostałam daleko w tyle. To przez aparat. Podróżowanie ze mną, zwłaszcza dla osób niefotograficznych zawsze było trudne. Potrafię zatrzymywać się co trzy metry i w każdym z tych miejsc spędzić po kilka minut. A do tego czasem trzeba zmienić obiektyw albo poczekać, aż zwierz odwróci wreszcie głowę. Emi i Bashir zignorowali moje przystanki i później ledwie ich już widziałam. Były podmokłe łąki, białe krowy, ciekawe drzewa, palmy w promieniach słońca i… Emi z Bashirem zatrzymani przez policję. Mniej więcej wtedy ich dogoniłam.
Policja chciała tylko się upewnić, że nie mają kłopotów i polecić na przyszłość. Taka właśnie jest północ. Policji i wojska było tam sporo, często spotykaliśmy się też z tym, że policjanci się uśmiechali, pozdrawiali albo nas przepytywali. Raz poczułam się jak na przesłuchaniu. Przy forcie w Jaffna zatrzymał nas policjant. Imię, skąd jesteśmy, na jak długo przyjechałyśmy, czym się zajmujemy. Dopiero później przyzwyczaiłyśmy się do tych pytań, podobnych na całej wyspie. Wtedy dzięki nim dowiedziałyśmy się troszkę o wizycie prezydenta (a dokładniej o tajemnicy, jaką była owiana), o tym po co prezydent przyjeżdża i że taki policjant często wysyłany jest do służby w zupełnie innej części kraju z możliwością odwiedzin domu raz na miesiąc, półtora. Wojsko, którego nadal jest sporo, częściowo zostało wysłane do cywila i wielu dawnych żołnierzy teraz prowadzi knajpki czy też tuk-tuka. I jak się okazało w Colombo, które zwiedzałam z singalezem – Vajirem – lubią się swoją historią dzielić, rzadko niestety w języku angielskim.
Miało być jednak o wyspach. Na plaży okazało się, że odsetek turystów jest tam tak samo niski jak w pozostałej części tego regionu. Byliśmy my, jedna starsza spacerująca, otoczona lokalsami, babka i młodszy, kąpiący się z lokalsami, facet. I my właściwie też po chwili byliśmy otoczeni lokalsami. Wszędzie indziej bylibyśmy tą sytuacją zachwyceni. Tu oznaczało to, że mogliśmy zapomnieć o kostiumach kąpielowych. Bashir do wody wskoczył w swoich jeansowych spodenkach, my z Emi w koszulkach. A i tak odstawałyśmy. W wodzie kąpały się nieliczne kobiety. Te które się kąpały były ubrane dokładnie tak samo jakby szły po ulicy. Najciekawiej prezentowała się babcia, która przez kilka godzin pozostawała w wodzie właściwie w tej samej pozycji. Po południu z niej wyszła, przebrała całkowicie mokre ubrania i poszła. Reszta kobiet też albo się suszyła albo zmieniała jedno sari na drugie. Reszta po prostu plażowała, piknikowała lub zajmowała się dzieciakami. Na plaży były całe rodziny a wraz z nimi pół zawartości lodówki.

Tak szybko jak zobaczyliśmy wymarzony ocean naszym oczom ukazały się również ubraniowe realia tej plaży. Nie było mowy o kąpieli w kostiumie. I bez tego wzbudzaliśmy wystarczające zainteresowanie. Tak jak i jedyna biała kobieta poza nami.
Z zainteresowaniem obserwowaliśmy nawyki lokalnych turystów. Całe rodziny zjeżdżały tu samochodami lub busikami, wyciągając kosze pełne jedzenia. Dzieciaki szalały w wodzie lub w piasku. I tak jak my robiliśmy zdjęcia im tak oni koniecznie chcieli mieć zdjęcie z nami.

Rodzinka plażująca kilka metrów od nas co jakiś czas szukała sposobu, żeby znaleźć się w naszej okolicy. W końcu udało im się zwrócić naszą uwagę. Ślicznym dzieciakom pozującym na gałęzi tuż za naszymi głowami nie mogliśmy się oprzeć.
Dopiero po lunchu postanowiliśmy się przejść. Casuarina Beach, najbardziej popularna w tej części wyspy (i zapomnieli dodać w przewodniku, że popularna wyłącznie wśród lokalsów), tylko w niewielkim stopniu wypchana jest plażowiczami. Już po kilkunastu metrach w którąkolwiek stronę można znaleźć spokój i pustkę. Czasami spotka się jakiegoś rybaka lub grupki przeszukujące piasek (pojęcia nie mam w jakim celu). A jeśli pójdzie się wystarczająco daleko można trafić na wioskę rybaków. Rybaków, którzy – jak się później dowiedzieliśmy – to w dużej mierze Syngalezi (Północ zamieszkana jest przede wszystkim przez Tamilów), którzy w zależności od pory roku przemieszczają się do różnych części kraju. Chatki w wiosce były zwykłymi, zazwyczaj nawet nie do końca osłoniętymi szałasami z liści palmowych, a całe rodziny zajmowały się rozplątywaniem sieci. Wioska była niewielka, łodzi kilkadziesiąt, a już kilka metrów dalej całkiem przyjemna i do tego całkiem pusta plaża. Bez lokalsów, bez „czy mogę sobię zrobić z Tobą zdjęcie”, idealne do plażowania w stroju. Tyle, że było już późno a my po kilkunastu minutach musieliśmy zacząć się zbierać, żeby zdążyć przed zachodem słońca.
W perspektywie kilku kilometrowego spaceru postanowiliśmy spróbować naszego szczęścia łapiąc stopa. W bagażniku dojechaliśmy do głównej drogi. Złapanie kolejnego stopa nie zajęło nam długo, ale dało czas na pogawędkę ze zdziwionym policjantem, kilka zdjęć i… zobaczcie sami.
Do Jaffna wracaliśmy z grupą przyjaciół, którzy na Północ wybrali się po raz pierwszy po wojnie. Przy okazji dowiedzieliśmy się co warto jeszcze zobaczyć w okolicy. I właśnie dzięki nim trafiliśmy na wyspę Nainativu z najładniejszą świątynią hinduistyczną jaką widziałam na Cejlonie i … setkami żołnierzy szykujących się do wizyty prezydenta. Więcej o tym wkrótce.
* O tym jak Emi „wyszła za mąż” możecie poczytać tutaj
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów bloga na facebook’u
Dodaj komentarz