Rynek nieruchomości w Szwajcarii nie jest łatwy. Do Bazylei każdego miesiąca przeprowadza się kilka tysięcy osób, a dostępne nieruchomości nie adresują tych potrzeb. I dlatego w Szwajcarii znalezienie fajnego mieszkania może być trudniejsze niż dostanie dobrej pracy. Właśnie jestem w trakcie tej przygody i pomyślałam, że podzielę się swoim doświadczeniem i przemyśleniami.
Druga połowa lipca
Dostałam pracę. W Szwajcarii zostanę jeszcze dwa tygodnie, później jadę do Polski pozałatwiać sprawy przed faktyczną przeprowadzką. Firma organizuje firmę przeprowadzkową, a koordynatorka postanawia wprowadzić mnie co nieco w tutejszy rynek nieruchomości.
Moim pierwszym zadaniem domowym jest przygotowanie listu motywacyjnego. Czegoś co pokaże, że warto właśnie mnie wybrać na najemcę i pozwoli odróżnić się od pozostałych kandydatów. Póki co jeszcze nie ogarniam systemu. Nie dotarło do mnie dobrze, że się tu przeprowadzam, a co dopiero pisać listy motywacyjne. Jak to w ogóle wygląda?
1 sierpnia
Przy okazji Szwajcarskiego Święta Niepodległości spotykam tutejszych Polaków. Kolega po fachu straszy mnie, że swojego mieszkania szukał dziewięć miesięcy. Składam to na karb ubzdurania sobie jego żony, że chce mieszkać w konkretnej dzielnicy. Przecież nie może być tak trudno.
Sierpień
Koordynatorka ustala 11 września jako dzień oglądania mieszkań. Pół dnia, a może nawet cały. Umówi nas na wizyty, tak aby obskoczyć jak najwięcej jednego dnia. Decyzje trzeba podejmować szybko. Najlepiej na miejscu, najpóźniej kolejnego dnia rano. Jeśli już ktoś jest zaakceptowany to liczy się kolejność zgłoszeń. Nawet przy publicznych pokazach mieszkań nie warto czekać na późniejszy termin.
30 sierpnia
Przylatuję spowrotem do Bazylei. Nudny wieczór w hotelu spędzam na przeglądaniu ogłoszeń. Mam trzy miesiące, ale lubię mieć wpływ na wszystko. Nieswojo czuję się z faktem, że to ktoś będzie wybierał mieszkanie, które mam oglądać.
Ogłoszeń jest od cholery. Widełki cenowe wybrałam dość szerokie, ale jednak z dolnej póki. Myślę sobie, że idealnie byłoby się zmieścić w 1500 franków. Przeglądnięcie 249 ogłoszeń zajęło mi 2 godziny. Nie ma zdjęcia? Odpada. Staromodny wystrój? Odpada. Wanna bez prysznica? Do diaska, dlaczego oni wszyscy mają tu wanny!?!
31 sierpień
Zaczynam czytać co Internet mówi o szukaniu mieszkania. Są sprawdzone sposoby. 1. Napisz list motywacyjny, koniecznie ze zdjęciem; 2. Załącz kopię zaświadczenia o dochodach z ostatnich 3 miesięcy; 3. Załącz zaświadczenie o ubezpieczeniu OC; 4. Dołącz referencje, w aplikacji koniecznie podaj numer telefonu do referenta (najlepiej Szwajcara!); 5. Aplikuj natychmiast po oglądnięciu mieszkania. Było coś jeszcze, ale w sumie u nas spełniłoby się już wymagania do kredytu hipotecznego.
1 września
Umówiłam się na pierwszą wizytę. 60m2, 2 pokoje, dwa duże balkony. Najlepsza (ponoć) dzielnica Bazylei. Cena wysoka, ale te tarasy. I ten… kominek! Poza tym w oczy wpada mi tylko jeszcze jedno mieszkanie. Do oglądnięcia w przyszłym tygodniu. Tyle ogłoszeń, ale w sumie wszystko jakieś takie nijakie. Przynajmniej w porównaniu do mojego pierwszego znalezionego mieszkania.
2 września
Rano jadę na oglądanie mieszkania. Nawet się ładnie ubrałam, żeby zrobić dobre wrażenie. Jasno, przestronnie, KOMINEK!, jeden taras, drugi. Cicho w sypialni, ładna łazienka z wanną i osobnym prysznicem. Nowoczesna kuchnia. Wady są dwie. 1940 franków (z opłatami) i mikro-zamrażarka. Ale za to jest giga piwnica, oczywiście ze schronem. Jak się uprę to sobie nawet siłownie mogę tam postawić.
Aplikację wypełniam na miejscu, wszystkie dokumenty do agencji wysyła koordynatorka. Ceny trochę przeboleć nie mogę, wszędzie więc na około opowiadam i wypytuję. Nie ceną sie jednak większość przejmuje a tym jak ja przeżyję na 60 metrach. „2 rooms only? You will fed up with it after a month”, „Only sixty meters? I would search for something over 80″. Mieszkań poniżej 70m2 faktycznie jest tu garstka. 2 pokoje? 70m2. 3 pokoje 80, czasem 100m2. 4 pokoje? Od 90m2 wzwyż. Mniejsze mieszkania już nawet w ogłoszeniu zaczynają wyglądać dziwnie.
4 września
Rano przy śniadaniu dzwoni telefon. Halo, maine Name… blah blah blah. Mój niemiecki jest jako taki, ale jak jestem zaspana to robi się bardziej nijaki. Facet mówi, że byłam umówiona na dzisiaj i nie przyszłam. W głowę zachodzę jak to możliwe, czyżbym o czymś zapomniała? Na angielski nie da rady przejść, ale facet pyta czy nazwisko aby nie polskie. Resztę rozmowy prowadzimy w języku ojczystym. Pisałam wczoraj, a on się umówić chce na dzisiaj. Wieczorem go odwiedzę.
70m2, dwupiętrowe, dwa pokoje. Jasno, przed oknami drzewa, na zdjęciu prawie-domowa wiewiórka. 1700 CHFów, wszystko nowoczesne. Budynek z lat 80-tych choć klatka bardziej przypomina nowoczesne apartamentowce w Warszawie. Przegrywa co prawda z mieszkaniem numer 1, ale i tak jest bomba. Aplikuję na miejscu, choć problem jest jeden. Zależy im na wynajmnie od października. A mi od grudnia. No nic, nie zaszkodzi spróbować.
8 września
Po pracy lecę oglądać kolejne mieszkanie. Trzy pokoje, 100-metrowy ogród, a za wszystko „tylko” 1500. Lokalizacja nie aż taka super, ale właściwie nie najgorzej. Trochę mnie ilość wózków dziecięcych dookoła odstrasza, ale niech będzie. Fajne mieszkanie, w środku nówka sztuka. Ogród jeszcze nie wykończony, ale będzie za dwa miesiące. Za tą cenę jak znalazł. Aplikację wysyłam do koordynatorki.
Bo w Szwajcarii jest jeszcze jedna zasada….
Bardzo często dla zwykłego Kowalskiego mieszkań nie ma. Liczy się to gdzie pracujesz i jak szukasz mieszkania. Agencje doskonale wiedzą na kim zarabiają, a właściciele wiedzą od kogo dostaną czynsz na czas. W tych kategoriach mam już dwa plusy. W moim liście motywacyjnym dumnie wpisałam pracodawcę, a spotkania i aplikacje organizuje agencja. Znajomi co jakiś czas wspominają jak to zadzwonili, zapytali i dostali termin na za trzy tygodnie (czyli nigdy, bo w tym czasie znajdzie się najemca). 10 minut później, telefon z agencji, termin na dzisiaj. Kolejka magicznie zmalała.
W moim apartamentowcu wisi ogłoszenie. Zmieniają wystrój mieszkań, wyprzedają meble. Piszę maila z prośbą o listę, dostaję zaproszenie na oglądnięcie.
9 września
Dzień zaczynam od „zakupów”. Umówiona na 8 o tej godzinie się obudziłam. Z łazienki wygania mnie dzwonek. Administratorka budynku. Było pięć po, martwiła się, że się źle zrozumiałyśmy. Każe się nie śpieszyć i przyjść jak się ogarnę. Schodzę na dół, idziemy oglądać meble. Rozkładana czerwona kanapa, nierozkładane skórzane sofy. Okazuje się, że niemal wszystko co znajduje się w moim mieszkaniu jest na sprzedaż. Biorę wygodną rozkładaną kanapę (za CHF 80), dwa skórzane fotele (CHF 35), a do domu zabieram ze sobą lampę (CHF 20). Zastanawiam się jeszcze nad stolikiem kawowym (za CHF 10) i pluję sobie w brodę, że kupiłam w Polsce łóżko (bo tutejsze jest za stówę, razem z materacem). Są jeszcze stół, półki, lampki, krzesła. W zasadzie za jakieś 300 franków można by urządzić całe mieszkanie. Ja za 170 (minus zniżka za hurtowe zakupy, kwota na razie nieznana) urządziłam sobie salon. Cieszę się, że jednak nie udało mi się w Polsce kupić kanapy…
W południe przychodzi zła wiadomość. Moje mieszkanie numer 1 będzie sprzedane. Nie pomógłby nawet najciekawszy list i najlepsze referencje. Szczęście będzie miał ten co je kupi. Ja muszę szukać dalej.
Po pracy lecę na złamanie karku. Spotkanie kończy się o 18 a ja o 18 mam oglądać mieszkanie. 50m2, 2 pokoje, balkon. W ogłoszeniu wygląda OK, zwłaszcza za cenę CHF 1300, które już teraz wydają się nieziemską ofertą. Na miejscu tłumy. Agent stoi na zewnątrz, udziela informacji. Wchodzę. Mały pokój. Duży pokój, jakiś taki mały. Łazienka z lat 80-tych, nowoczesna kuchnia. Taki tutejszy standard. W większości mieszkań odnowione jest tylko jedno z nich, możesz wybrać między sensowną kuchnią i sensowną łazienką. Idę dalej. Jest balkon. Balkon znalazł się na liście rzeczy koniecznych w moich poszukiwaniach. Otwierając drzwi dzwony kościoła wdzierają się do środka. Piękny widok na jakiś warsztat i zasyfione podwórko. Po niemiecku zagaduje mnie zniesmaczona jakaś młoda dziewczyna. Ciemno, brzydko i tylko kuchnia ładna. Szkoda czasu, uciekamy.
10 września
Jest 19. Wchodzę do mieszkania, siadam. Wibruje telefon. Damn, mam umówione oglądanie mieszkania. Za 10 minut. Wybiegam. Jak na złość tramwaj za 7 minut, idę dalej. Kolejny za 6, będę co najmniej piętnaście spóźniona. Dzwonię, przepraszam, będę później. Oprowadza rodzina. 3 pokoje, balkon. Pięć minut piechotą do pracy, tramwaje i autobusy pod nosem, a do tego cicho i spokojnie. Coś mi jednak nie gra. W kuchni tylko mikro lodówka. A moja – wychuchana, miesiącami wybierana, została w domu, już nie mam jak jej przewieźć. Szafę raczej biorą, choć może będzie do dogadania. Można mieć swoją pralkę. Wczoraj na grupie na FB widziałam jedną za CHF 50. Jednak nie jestem przekonana. Biorę aplikację, muszę to jeszcze przemyśleć.
W drodze powrotej kupuję worki na śmieci. 12 franciszków za 10 17-litrowych worków. W domu miałam 35-litrowe, ale ostatecznie po tygodniu wyrzuciłam go śmierdzącego i zapełnionego do połowy. Wyrzucanie śmieci tutaj kosztuje. Ale płaci się dokładnie tyle ile się wyprodukuje, co do worka. Dwa dni w tygodniu wystawia się takowy przed dom a służby go zbierają. Makulatura raz na dwa tygodnie. Butelki szklane i puszki trzeba zanieść do specjalnych stacji recyklingowych, które znajdują się co jakiś kawałek. Butelki plastikowe oddaje się w sklepie. Nie jest tak wygodnie jak w Polsce – śmieci wynieść można kiedy się chce, pojemniki do sortowania pod domem. I właściwie nie ważne jak dużo śmiecisz. A mimo to nie ma śmieci w lasach i na ulicach. Worków chyba też nikt nie podrabia.
11 września
Jest 22:30. Wróciłam do domu. Dzisiejszy dzień mogę podsumować w dwóch zdaniach. Jestem wykończona. Znalazłam mieszkanie.
Zaczęłam pracę o 8 rano tylko po to, żeby po 9 ruszyć na poszukiwania. Koordynatorka umówiła na dzisiaj 9 wizyt. 5 rano, razem, kolejne 4 rozproszone po południu. Jedziemy na obrzeża miasta. Właściwie jeśli miałabym tam mieszkać to wolałabym wybrać jedną ulicę dalej. Inny kanton, niższe podatki. Do tego stare mieszkanie. Wszystkie zastanawiamy się jak musiało wyglądać skoro to co jest teraz nazywa się „odnowionym”. Kolejne w kolejce jest prawie rewelacyjne. Przestronny salon, odnowiona kuchnia z wyjściem na duży balkon. Najlepszy w tym wszystkim jest dach, na który można wyjść i zrobić grilla. Minusem przejeżdżające pod oknem tramwaje. W lecie, przy otwartym oknie, trzebaby spać w salonie. Póki co znajduje się na górze mojej listy.
Jedziemy dalej. Na jednym z górnych pięter starej kamienicy rezyduje starszy pan z córką. Trzy pokoje, taras, spady. Ma to coś, ale pachnie starością. Nie jestem fanką kamienić, a do tego pod oknem jest boisko sportowe. Zdjęcia robię pro forma. Właściwie w każdym mieszkaniu robię zdjęcia. Przy trzecim człowiek zaczyna sie już gubić które było które. Czy właściwie się podobało czy to było jedno z tych gorszych. Zdjęcia pomagają wszystko sobie przypomnieć.
Czwartego nie mogę sobie przypomnieć. Nie zrobiłam zdjęć, mam tylko jakieś notatki. Chyba mi się względnie spodobało, bo postanowiłam zaaplikować. Ale to chyba było takie „ok, może być”. Piąte, z oknami na budowę szpitala, nie było warte uwagi. Lubię się wyspać. Bez zatyczek do uszu.
Szóstę idę oglądać sama. Urywam się na 15 minut z pracy, bo mieszkanie jest położone tuż obok. Na przeciwko nowoczesnych apartamentowców stoi wieżowiec z lat 60-tych. Nie ma tu jednak wielkiej płyty. Klatki schodowe są zadbane, mieszkania odnowione. To jest to. Ładna podłoga, nowa kuchnia, osobny schowek. Dwa duże balkony i widok na dachy Bazylei. Tylko nowy budynek Muzeum Sztuki zasłania część katedry. Zawsze musi być coś nie tak, bo łazienka jest mała i brzydka, za to z dużą ilością szafeczek i półeczek. Pranie raz na dwa tygodnie (sic!), ale okazuje się, że jest jeszcze jedna pralka „do dowolnego użycia”. Zjazd do rowerowni przez garaż, sucha piwnica. Znalazłam swoje miejsce. Zagaduję przedstawicielkę agencji. Wypytuje mnie od kiedy, do kiedy, na jaki okres mam kontrakt. Gdy mówię, że na stałę, a Bazyleę wybrałam przez miasto a nie pracę, mówi, że ma nadzieję zobaczyć moją aplikację. Dzwonię do koordynatorki, a ona od razu aplikuje.
Jadę do innej agencji. Z nieznanego mi powodu kazali przyjechać osobiście. Wypełniam formularz. Zostawiam kopię paszportu, zezwolenia na pracę, referencję od firmy, list motywacyjny. Babeczka jest w szoku, że tak się przygotowałam. To ten apartament z wyjściem na dach, więc warto się starać.
Po kilku godzinach pracy znowu jadę oglądnąć mieszkanie. W Bazylei na rowerze wszędzie jest blisko. Mieszkanie nawet spoko tylko na balkonie z widokiem na rzekę nie idzie się skupić przez hałas od ulicy. I to z każdej strony. Nie mam się śpieszyć z aplikacją, bo ponoć nie ma chętnych. Ciekawe dlaczego…
Dzwoni telefon. Koordynatorka ma przyjemność poinformować mnie, że dostałam pozytywną odpowiedź. Muszę potwierdzić do poniedziałku do 9:00, inaczej mieszkanie może pójść gdzieś dalej.
Kolejne odpuszczam. Po adresie znalazłam je na comparis.ch, która wyszukuje ogłoszenia z różnych portali. Po zdjęciach już widzę, że mi się nie spodoba. Mam jeszczę wizytę o 19:30. Oprowadza mnie chłopak również pracujący w mojej firmie. Świat jest mały, a Bazylea jeszcze mniejsza. Lokalizacyjnie i wizerunkowo nie pobija numeru jeden. Oglądająca wraz ze mną Szwajcarka nie może się pogodzić z tym, że w piwnicy nie ma suszarki.
12 września
Chciałabym tyle myśleć zanim kupiłam mieszkanie w Rokietnicy. Rozważam za i przeciw, zastanawiam się co jeśli decydując się teraz tracę szansę na coś jeszcze lepszego. Minusów jest więcej niż tylko mikro-łazienka. Umowę muszę podpisać już od 1 października choć nie potrzebuję go tak wcześnie. Stracę szansę na dodatkowe oszczędności (firma płaci za obecne mieszkanie) a do tego w październiku będę miała aż dwa mieszkania. Biję się w myślać. Ale co jeżeli później nie znajdę nic równie dobrego?
14 września
Wysłałam maila. Stało się, mieszkanie jest moje. Gdyby jednak przyszło mi do głowy z niego zrezygnować poniosę koszty administracyjne. Coś pomiędzy 100 i 250 franków. Ale w sumie podoba mi się to mieszkanie. Będzie piękny widok na zachody słońca nad dachami Bazylei, pokój z biurem albo pokojem gościnnym. Normalnie luksus aż wychodzi uszami ;) Z 52m2 na wsi „awansowałam” na 76m2 w samym centrum miasta. I żadne dzieciaki nie będą mi się wydzierać pod oknem. I może nie będę musiała wysłuchiwać dramatów rodzinnych sąsiadów. Chyba nie będzie mi brakowało Iwonki wrzeszczącej przez kilka godzin na męża co to ponoć jest nierobem, gejem i do tego ją zdradza z innymi (kobietami), jakkolwiek by to się kupy nie trzymało.
16 września
Przyszła umowa wynajmu. 16 zapisanych drobnym maczkiem stron. Zwroty prawne nie są łatwe nawet w ojczystym języku, ale niemiecki przekroczył moje umiejętności. Czytam więc po łebkach, o szczegóły będę się czepiać przy koordynatorce. Dochodzę do punktu 8.4 e. „Kąpiele zabronione w niedziele i święta.” Czyli od października się nie myję. Przynajmniej nie wtedy, gdy na przykład Boże Narodzenie wypadnie w poniedziałek, wtorek, środę. Wszystko właściwie zgodne ze szwajcarskimi standardami. Trzeba dbać o ekologię. Chyba już nie chcę nic czytać dalej.
18 września
Czytanie umowy poprzestałam na zakazie kąpieli. Albo z umową jest coś nie tak albo z moim niemieckim. Spotkanie umówione z koordynatorką powinno wszystko wyjaśnić. Lecimy punkt po punkcie, pytam, ona wyjaśnia. W umowie jest właściwie wszystko to czego mogłam spodziewać się w Szwajcarii. Pranie zgodnie z grafikiem, zakaz prania w niedzielę (pomimo tego, że pralki są umieszczone w piwnicy), informacja o konieczności zabezpieczenia nóg od mebli i zakaz wieszania czegokolwiek na drzwiach. Myć się jednak można. „Waschen” w tym kontekście również odnosiło się do prania. Ponieważ nie ma tu nic specyficznego umowę podpisuję. Razem z nią idzie zamówienie tabliczek z imieniem. Nazwisko mieszkańca musi pojawić się na skrzynce, czasem w kilku miejscach. Nawet jeżeli ktoś mieszka tam tylko tymczasowo. Nie dowiaduję się ile to może kosztować, wstępna estymata mówi coś o 60 CHF. Za trzy małe metalowe tabliczki.
Aaa, i jeszcze internet. Koordynatorka pyta się czy chcę, żeby oni załatwili. Współpracują tylko z jedną firmą, bo ma TV, telefon i Internet w jednym. I jest tania. Podłączenie tylko CHF 150… To ja jeszcze poszukam…
21 września
Pięć tysięcy franków. Pięć zero zero zero. A nawet trochę więcej. Z taką kwotą musiałam się z bólem pożegnać (przynajmniej na jakiś czas) w ramach depozytu za mieszkanie. Wyobrażacie sobie taką akcję w Polsce? Już nawet nie 5000 franków, ale niech będzie 5000 złotych. Wyśmialiby i wynajęli u sąsiada. A tu mój szef mówi, że gdzie ja tak tanio znalazłam…
Franki popłynęły na specjalnie założone konto. Oszczędnościowo-depozytowe, takie co to z niego pieniądze mogę wybrać wyłącznie po rozwiązaniu kontraktu na mieszkanie i za zgodą agencji. Na moje pocieszenie i agencja z nich skorzystać nie może, chyba, że za moją zgodą (albo nieposłuszeństwem). A to nie wszystko. Czekam na pliczek do zapłaty czynszu. Czyli właściwie na dzień dobry, tak żeby było gdzie mieszkać, trzeba się pożegnać z czterokrotną wartością czynszu. W sam raz na dobry start od zera. Przynajmniej już wiem po co są pakiety relokacyjne i bynajmniej nie można ich planować na spłatę kredytu…
24 września
Jutro odbieram klucze. A później kilka godziny pracy i Iran. Będzie i mieszkaniowa przerwa i pewnie częściowo Internetowa też. A dzisiaj dostrzegłam wyzwanie numer 1 w szwajcarskim porządku. Jak worki ze śmieciami przed domem zabierają tylko w poniedziałki i czwartku, wystawić je można najwcześniej dzień wcześniej po godzinie 20, to co zrobić jak wyjeżdżamy na kilka tygodni w piątek? :D
25 września
Wybiło południe. Całe trzy minuty zajęło mi dobiegnięcie z pracy do mojego nowego domu. Jest Herr Ludin, landlord, i Stewart, który pomagać ma w ogarnięciu raportu szkód i rzeczy do naprawienia. Trzy komplety kluczy, sześć kluczyków do skrzynki (do dziś żałuję, że nie spytałam po co). Papierki, podpisy, liściki. I ten najważniejszy dokument, odbiór mieszkania. Notujemy co jest brudne, co nie działa. Kuchnia i łazienka gąbki nie widziały choć ponoć każdy kto się wyprowadza za sprzątanie zapłacić musi. Żaluzje jakoś krzywo wiszą, w korytarzu jasny ślad przypomina o stojącej tam kiedyś szafce, połamane fragmenty plastików przypominają, że ktoś kiedyś został za nie pewnie skasowany. Dokumentujemy (prawie) wszystko. Jeden kluczyk został o landlorda, będą więc mogli do woli naprawiać i sprzątać. Jeszcze tylko podpis i za chwilę kolejny bieg na lotnisko. Jeszcze wierzę, że skoro jestem w Szwajcarii i wszystko udokumentowałam to za dwa tygodnie będzie czysto i przede wszystkim porządnie. Lecę do Iranu.
12 października
Po pracy zajrzałam do mieszkania. Weekend spędziłam w domu, głównie śpiąc. Po wakacjach trzeba w końcu odpocząć. W mieszkaniu jakoś gorąco. Kuchnia sprzątnięta, żaluzje naprawione, ale… przypomniało mi się, że przecież liczników nie spisałam. Pierwszy kaloryfer – zero, drugi kaloryfer – zero, trzeci kaloryfer – nie może być prawda. 232? Ale za co? Gorący jak diabli, sięgam by go wyłączyć… wyłączony. Jak bym zakręcony. I grzeje. Zaczęłam spisywać wszystko. Wysyłam maila, zgłaszam usterkę i czekam. Został jeszcze cały jeden dzień na spisanie problemów.
13 października
Odzywa się landlord. Urywam się z pracy, żeby pokazać mu gorący kaloryfer. Bardziej niż to, że będzie gorąco, martwi mnie stan licznika. Ponoć nic nie da się zrobić. Naprawią jutro, ale za licznik będę musiała zapłacić. Zobaczymy jutro.
14 października
Grzejnik nadal nie naprawiony. Wszystkie inne zimne choć odkręcone. Muszę chyba jednak być bardziej dokładna. Spisuję, robię zdjęcia. Wysyłam maila giganta do landlorda co by mi się za kilka lat nikt nie przyczepił. Porysowana wanna, farba pęknięta na zlewie, nawet wątpliwy design płytek w korytarzu jest sfotografowany. Dopisuję grzejniki. Kolejne cztery dni czekam na odpowiedź. Bezskutecznie.
19 października
Zaczynam się niepokoić. Wydzwaniam do Stuarta i do Ludina. Grzejnik jak grzał tak grzeje, licznik jak leciał tak leci. Termin zgłaszania usterek minął a ja nawet nie wiem czy powinnam coś jeszcze podpisać. Tysiąc wiadomości głosowych i niezliczone próby telefonowania. W końcu się udaje. Coś tam, że mam się nie martwić, że będą dzwonić i że niby grzejnik działa.
20 października
Dobra, chyba jest już OK. Teraz tylko znaleźć szafę. Piątkowe zakupy w Ikea zakończyły się porażką. Szafy drogie, brak sensowych półek, a do tego transport z montażem kolejne 300 franków. Szukam online. Znajduję, piszę i rezerwuję. Pięć razy się upewniam, bo szafa ładna, za darmo i z milionem chętnych. Musze zorganizować transport, choć koleś, który wyraził chęć (płatnej) pomocy mam wrażenie, że nie ogarnia angielskiego. Pięć razy dyskutujemy o tym czy niedziela to sobota i czy na pewno nie wtorek. Chyba się udało, choć pewności nie będę miała do niedzieli. Bo inni życzą sobie dwa razy więcej.
21 października
W mieszkaniu pojawiły się pierwsze meble. Kolega z pracy, sąsiad zresztą, z piwnicy wyciąga mały wózek i po wcześniejszej walce z żoną, która lubi graciarnie, wieziemy do mnie dwie półki i stolik. Jedna ląduje w przyszłym biurze-gościnnym, druga będzie na buty w schowku-garderobie. Widzę, że nadal nie zdemontowali zainstalowanego przez siebie światła z korytarzu, podłączonego pewnie po to, aby doczyścić świeży nabytek. Bo do czyszczenia śladu po szafce chyba użyto wybielacza. Tak skutecznie, że wybielono płytki. Ale cóż. I to udokumentowałam. A przynajmniej mam światło.
Ciąg dalszy nastąpi…