Ktoś zapytał mnie dzisiaj czy podsumowania roku są niezbędne (pozdrawiam!). Nie są. Po co więc je robię? Po co spędzam godziny na przeglądaniu starych wpisów, liczeniu przebytych kilometrów, odwiedzonych miast, zastanawianiu się czego w tym roku się nauczyłam? Nie odpowiem na to pytanie. Powiem tylko, że takie podsumowanie pomaga. Spojrzeć wstecz, zobaczyć co się osiągnęło, a może co straciło, zaplanować przyszły rok i zastanowić się nad tym co zmienić. I odkryć, że bez takiego podsumowania żyłabym w przeświadczeniu, że rok 2013 był lepszy. Nie był!
W zeszłym roku, patrząc wstecz, uznałam, że zmarnowałam za dużo weekendów i poznałam za mało nowych miejsc. Dlatego w noworocznych postanowieniach znalazł się punkt o tym, że co najmniej raz w miesiącu, poznam nowe miejsce – w Polsce lub zagranicą. Zaplanowałam też Japonię, Nowy Jork i Maroko. Chciałam zacząć pisać na blogu również w j. angielskim. A co udało się zrealizować?
Odwiedziłam 8 krajów, w tym 3 po raz pierwszy. Zwiedziłam 51 miast i miasteczek w Polsce i zagranicą. Nauczyłam się kilku nowych sportów wodnych, poznałam mnóstwo inspirujących ludzi i przeleciałam 69 770 kilometrów, spędzając poza domem w sumie 154 dni, a nie licząc 42 dni w Warszawie, spędziłam w sumie 104 dni w drodze. Nie udało się pojechać do Maroko, ale w zamian objechałam cztery stany USA. Nie zaczęłam też pisać w j. angielskim i podejrzewam, że – zważając na brak czasu – w najbliższym czasie się to nie stanie. Ale… rok uważam za udany. Więc może po kolei…
Styczeń
Mając w głowie swoje postanowienia noworoczne zabrałam się do ich realizacji. Już 1 stycznia, razem z grupą znajomych wariatów, udaliśmy się do … wariatkowa. W Owińskach włamaliśmy się do zamkniętego już szpitala psychiatrycznego i po kilkugodzinnym zwiedzaniu przez pół godziny ukrywaliśmy się w piwnicach, bo wyczuł nas pies stróżujący. Udany rok można było uznać za otwarty.
W jedną z sobót wybrałam się również do Gołuchowa, w którym wraz z koleżanką i jej synkiem zwiedzaliśmy pałac, w którym nagrywali Akademię Pana Kleksa oraz przylegający do niego rozległy park. Dzień zakończył się taką chlapą, że co kilkanaście kilometrów światła w samochodzie były tak upaćkane, że trzeba je było wycierać.
Poza kiloma dniami w Warszawie udało się również pojechać do Bazylei, która w najbliższych miesiącach miała być stałym elementem mojego kalendarza.
W styczniu odwiedziłam więc Owińska, Gołuchów, Bazyleę i Warszawę. W drodze spędziłam w sumie 6 dni.
Luty
W lutym, poza nieśmiertelną Warszawą i Bazyleą, udało się wyjechać z tą samą ekipą wariatów w Góry Sowie. Zapakowanym po brzegi autkiem wybraliśmy się do Wambierzyc, gdzie urządziliśmy sobie nocny spacer po okolicznej wiosce i lasach, skalnego miasta w Ardspach, Teplic a następnie w drodze powrotnej obejrzeliśmy Kompleks Riese oraz Zamek w Zagórzy Śląskim.
Dzięki temu w lutym rozpoczęła się seria wypadów w Polsce, która dotychczas znajdywała się poza głównym nurtem moich wyjazdów. Dwie odwiedzone sztolnie i okolice Gór Sowich pokazały jak wiele nasz kraj ma do zaoferowania, a przygraniczne rejony Czech – że do sąsiadów wcale nie jest tak daleko. Wyzwaniem było jedynie znalezienie obiadu, bo Teplice w lutym wyglądały jak po ataku zombie. Czeski przyspak w postaci knedliczków i czerwonej kapusty udało nam się w końcu znaleźć w barze odgrzewającym dania w mikrofalówce, z nieodłącznym smrodem papierosów wypalanych przez obsługę. A i tak było smacznie.
W lutym zobaczyłam Wadowice, Teplice, skalne miasto w Ardspach, Zagórze Śląskie oraz kompleks Riese. Ponownie byłam w Bazylei i Warszawie. Ponownie wyszło 6 dni w drodze. Po raz pierwszy jedno z moich zdjęć pokazało się na wystawie, która rozpoczęła się w Murowanej Goślinie i od tamtego czasu odwiedziła już kawałek Polski.
Marzec
Miesiąc miałam zacząć od EuroTripu na wenecki karnawał, odwiedzając po drodze Drezno, Innsbruck i Weronę. Zamiast tego trafiła się znowu Szwajcaria. Tym razem jednak trafiło w termin. Od kiedy zaczęłam bywać w Bazylei każdego roku byłam albo o tydzień za wcześnie albo za późno, aby trafić na Fastnacht, czyli tamtejszy karnawał. W końcu się udało. Cały tydzień w pracy, podróżniczy weekend i w końcu dwa dni karnawału w Bazylei. Udało się przeżyć szaloną 4 nad ranem, kiedy to całe miasto ginie w mroku a na ulicach rozpoczyna się niekończący, trzydniowy, pochód. Zjadłam tradycyjne kolacjo-śniadanie w jednej z Bazylejskich piwnic, w której grupy przez cały rok przygotowują się na tę noc, a przy okazji zwiedziłam Lozannę i Berno. Nie obyło się bez noclegu w moim ukochanym Rheinfelden, miasteczku jak ze średniowiecza.
Miesiąc zakończyłam w Małopolsce, do której okazało się, że z Poznania jest dotrzeć trudniej niż do Japonii. 11h w drodze tam i drugie tyle w drodze powrotnej zaprowadziło mnie do Inwałdu, Wadowic i Andrychowa. Żałowałam tylko, że zaplanowałam w rejonie wyłącznie weekend.
Była więc Bazylea, Lozanna, Berno, Rheinfelden, Inwałd, Wadowice, Andrychów i Wrocław. W sumie 13 dni w podróży.
Kwiecień
Kwiecień był spokojny pod względem wyjazdów. Odwiedziłam jedynie Wrocław, gdzie dotarłam do Ogrodu Japońskiego. Ten z kolej narobił mi smaku i jeszcze bardziej niecierpliwie czekałam na październikowy wyjazd.
Poza domem spędziłam 5 dni, w tym 3 w Warszawie.
Maj
Większość maja spędziłam w podróży służbowej. Co tydzień byłam w Warszawie, a jak nie byłam w Warszawie to również pracowo odwiedziłam wielkopolski Prusim. Jednak końcówka miesiąca wynagrodziła mi wszystkie trudy. I tak prosto z Prusimia pojechałam na swój pierwszy wyjazd studyjny. Na zastępstwo za Wędrowne Motyle, które dojechać nie mogły, ja z kolei związałam się z Wielką Pętlą Wielkopolski na dłużej, odkrywając piękne okolice własnego domu. W tamtych dniach Sieraków był jedyną miejscowością w Polsce, w której nie padało, a my powoziliśmy bryczkę, jeździliśmy konno i uczyliśmy się wyrabiać naczynia z gliny. Okazało się, że mimo kilkunastoletniej przerwy nadal coś tam pamiętam z jazdy konno (nie nie, nigdy nie jeździłam dłużej niż pół godziny ;) ) i sprawia mi to ogromną frajdę. Korzystając natomiast z warszawskich okazji nauczyłam się jeździć na skuterze, który na pewno będzie mi towarzyszył przy kolejnej wyprawie w przyjazne mu okolice.
W maju najważniejszy był jednak ostatni tydzień. To wtedy zaczęłam realizować swoje noworoczne postanowienia, rozpoczynając od Nowego Jorku. Miasto, o którym marzyłam od dawna, a intensywnie myślałam od jakiegoś czasu, nie rozczarowało. Spędziłam w nim wspaniałe pięć dni i poznałam kogoś do kogo teraz mogę w NY wracać. Zafascynowały mnie nowojorskie parki, drapacze chmur, które okazały się niższe niż w mojej wyobraźni, i świetne kawiarenki i restauracyjki, do których – tak jak na filmach – zawsze stały kolejki. Ponoć Nowy Jork za którymś razem może się znudzić. Ja na pewno kiedyś tam wrócę.
W drodze powrotnej zahaczyłam o Manchester, Liverpool i Leyland, nowe dla mnie angielskie miasteczko.
Razem poza domem w maju spędziłam aż 24 dni, z czego 15 to były wyjazdy służbowe. Zobaczyłam Nowy Jork, Leyland, Sieraków, Prusim i Warszawę.
Czerwiec
Po intensywnym maju czerwiec był trochę spokojniejszy. Poza krótkim szkoleniem nie pojawiałam się w Warszawie, odwiedziłam za to mój ukochany Berlin. Dzięki współpracy z Deutsche Bahn wraz z dwiema świetnymi blogerkami – Kamilą i Agnieszką – przez 2,5 dnia odkrywałyśmy fragmenty Berlina spoza utartego szlaku. Pomimo, że mieszkałam tam kiedyś pół roku i nie była to moja pierwsza wizyta w tym fascynującym mieście, udało mi się zobaczyć miejsca, do których wcześniej nie dotarłam. Wiedziałam też, że chcę wracać tam częściej i już we wrześniu pojawił się kolejny pretekst.
W czerwcu podróżowałam 3 dni w Berlinie, spędziłam też 2 dni w Warszawie.
Lipiec
Lipiec znowu był intensywny. Jednak zamiast korzystać z pięknej pogody i upałów, siedziałam niemal każdego tygodnia w Warszawie. Na szczęście udało się zaznać trochę wodnej ochłody. Najpierw poznawałam kolejne uroki Wielkiej Pętli Wielkopolski, tym razem w okolicach Obornik Wielkopolskich, ucząc się wakeboarding’u i spędzając cały dzień na kajakach z Anitą a następnie w parku linowym, który okazał się katorgą dla umęczonych wiosłowaniem mięśni. Dowiedziałam się również o istnieniu kajakotratew, na których odpoczywaliśmy po intensywnym weekendzie, płynąc spokojną Wartą.
Pod koniec miesiąca musiałam z kolei wykorzystać wygrany voucher na weekend SPA w Klekotkach. Jego termin ważności zbliżaj się nieubłaganie, a ja kolejne weekendy oceniłam jako „nie da rady”. Całe szczęście, bo już kilka dni później miałam się dowiedzieć, że sierpień spędzę w USA. Razem z Martyną wykorzystałyśmy okazję na rowerowe zwiedzanie okolic, a przedłużony weekend zakończyłyśmy w Gdyni, gdzie udało mi się wykorzystać jedyną okazję na plażowanie w tym roku.
W lipcu poznałam więc głównie nowe rejony Polski – rzekę Wełnę, Oborniki Wielkopolskie (w których – choć położone 20min ode mnie – byłam dotychczas jedynie na basenie i przejazdem), a także Warmię i Gdynię. Poza domem wyszło 18 dni, z czego aż 12 w Warszawie.
W lipcu również Not Just the Dreams zmieniło się na Rusz w Podróż, przeprowadziło się pod nowy adres i dostało nowe ubranko.
Sierpień
Mój wyjazd do Stanów nie był planowany. Od kiedy rozpoczęłam swoją obecną pracę cztery lata temu moi koledzy wyjeżdżali do San Francisco raz, drugi, trzeci, a mnie ta okazja ciągle omijała. Gdy więc pojawiła się taka możliwość – postanowiłam ją wykorzystać. Nie tylko zwiedzając miasto, ale również korzystając z okazji i robiąc sobie tygodniowy urlop „w okolicy”. Do ostatniego dnia nie wiedziałam co tak naprawdę zobaczę. Na pierwszy rzut poszło Toronto. Gdy tylko zobaczyłam, że lot jest akurat z taką przesiadką, nie zastanawiałam się długo nad stopoverem. Miałam tylko jeden dzień. Za krótko na wyskoczenie nad Niagarę, ale wystarczająco, aby zwiedzić to miasto.
Pracując w San Francisco jeszcze lepiej zrozumiałam dlaczego nie lubię rano wstawać. Codziennie pracę zaczynałam o 7 rano, żeby mieć jeszcze godzinę – dwie na wspólną pracę z Europą. Moi koledzy z USA pracują tak codziennie, czasem od 5 albo 6 rano. Ja też tak zaczynałam. Na szczęście z różnych lokalizacji do campusu zawoziły nas autobusy, dzięki którym droga do pracy trwała 30 minut a nie półtorej godziny. Wczesna pobudka nie oznaczała jednak wcześniejszego zakończenia pracy. Z biura wychodziłam najwcześniej o 17, przy czym większość wieczorów kończyło się w biurowym towarzystwie. Jedynie pierwszego wieczoru – po szybkich drinkach – udało mi się wrócić na pieszo do domu. Dzięki kiepskim wskazówkom zgubiłam się już w pierwszych minutach, dzięki czemu odwiedziłam starsze dzielnice i odkryłam cudowną architekturę starego San Francisco. Okazja do intensywniejszego zwiedzania pojawiła się dopiero w weekend, kiedy to udało mi się dojechać również do Muir Woods – lasu pomnika sekwoi. Nie udało się natomiast dojechać do Napa, które tydzień później zostało poważnie zniszczone w trzęsieniu ziemi.
Jednak to nie San Francisco było główną atrakcją mojej podróży. Przez kolejne 8 dni przejechałam ponad 4100 kilometrów, odwiedziłam 4 stany i osiem parków, spełniając moje wielkie marzenie o Parkach Narodowych USA. Kolejne parki nie sprawiły bynajmniej, że głód został zaspokojony i już wiem, że muszę tam wrócić. To były jedne z moich najlepszych wakacji. Mimo zmęczenia, tysięcy przejechanych samotnie kilometrów, czułam energię i radość, bo właściwie jedynym elementem tej podróży (poza Las Vegas) była natura. A to jest to co pociąga mnie najbardziej.
Przepadły bilety do Budapesztu, które wykupione były na ostatni weekend miesiąca.Jednak w obliczu USA nie wahałam się nawet przez sekundę. Pod Koninem udało mi się natomiast spróbować swoich sił na desce windsurfingowej i stand-up paddle, kontynuowałam też swoją przygodę z wakeboardingiem.
Sierpień można więc określić jako wspaniały. W drodze spędziłam aż 26 dni, przy czym 16 z nich w podróży prywatnej. W Polsce zwiedziłam Mikorzyn, Ślesin i Licheń. W Ameryce Północnej Toronto, San Francisco, Sausalito, Santa Cruz, Salinas, Las Vegas, Page, Flagstaff. Zobaczyłam również Parki Narodowe Yosemite, Wielki Kanion od strony północnej i południowej, Zion, a także Coral Pink Sand Dunes, Kanion Antylopy, Jezioro Powell, Horseshoe Bend, indiańskie ruiny Wupatki, chodziłam po polu lawy Sunset Crater i przejechałam wzdłuż kalifornijskiego Big Sur.
Wrzesień
We wrześniu zaczęłam zlizywać finansowe rany amerykańskiego Road Tripu i poważnie zaczęłam bać się wydatków związanych z Japonią. Dlatego też prywatnie – poza jednodniowym wypadem na Wachlarz do Warszawy oraz dwudniową wizytą w Berlinie, która była zaplanowana już w Nowym Jorku, w związku z maratonem, wyjechałam tylko służbowo. Prosto z San Francisco – ryzykując, że moja torba poleci do Poznania, a ja do Szwajcarii, już 1 września przywitałam ponownie Bazyleę. Pod koniec miesiąca, dzięki konferencji, udało mi się jednak zobaczyć Rotterdam i ponownie odwiedzić Amsterdam.
W sumie w drodze spędziłam kolejne 13 dni, ale tym razem tylko cztery z nich były prywatne.
Październik – listopad
Te miesiące, ze względu na wyjazd do Japonii, postanowiłam połączyć. Podróż do kraju wiśni planowałam już od wielu lat, ale w tym roku postanowienia noworoczne nabrały swojej mocy. Co prawda po trzech tygodniach w Japonii byłam jeszcze bardziej zadłużona, ale mimo wszystko powodem był przede wszystkim nieplanowany Road Trip, a nie sama Japonia, która – choć nie tania – okazała się też nie tak droga jak ją malowali. I tak po pierwszych kilku odwiedzonych miastach wyruszyłam w plener. Górska Koya-san miała być tylko początkiem. I właśnie tam zepsuł mi się aparat. Jeden z powodów po-amerykańskich długów, padł w najmniej odpowiednim momencie. I tak Kamikochi, Hakone i Kawaguchiko zamiast porządnym aparatem, na jaki zasługiwały, pstrykane były niezbyt dobrym aparatem w telefonie. Mimo to Japonia skoczyła w okolice szczytu mojej listy. Mnóstwo zaskoczeń, pyszne jedzenie, pomocni ludzie. Fascynująca kultura i mnóstwo miejsc wartych zobaczenia. A to wszystko w doskonałych warunkach i za niższą niż zachodnio-europejską cenę.
W tych dwóch miesiącach w prywatnej podróży po Japonii byłam 21 dni. Zobaczyłam Osakę, Narę, Kioto, Kuramę, Kurashiki, Hiroshimę i Miyajimę, Koya-san, Matsumoto, Kamikochi, Nagano, farmę wasabi w Azumino, Tokio, Kawaguchiko i Hakone. Po drodze nie zwiedzałam ponownie Doha, ale udało mi się trafić już na nowe lotnisko. Poza tym czterokrotnie odwiedziłam Warszawę, w której spędziłam 15 dni.

Selfie (czy przy wielu osobach jest to już selvie?) ma to do siebie, ze trudno jest zdjęcie wykadrować. Tutaj nie załapała się brama tori w Miyajima. Ale czy to ważne? ;) To zdjęcie jest natomiast kolejnym dowodem, że jestem jak kameleon – barwą skóry dostosowuje się do otoczenia ;)
Grudzień
Grudzień był… nudny. Mniej więcej od maja marzyłam o porządnym wyspaniu się i kilku dniach na nadrobienie życia. Poza krótkim i stresującym wypadem do Wrocławia i dwudniowym szkoleniem w Warszawie nie działo się nic. Kolejny rok z rzędu nie dotarłam na berlinski Jarmark Bożonarodzeniowy. Nie wybrałam się nigdzie w Polskę. Miałam jechać na Fuertaventurę, gdzie w planach miałam naukę surfingu. Zamiast tego spędzam długie grudniowe wieczory w towarzystwie moich zwierzaków i zastanawiam się jak spłacić kartę kredytową.
Postanowienia na przyszły rok? Wybrać tańsze kraje ;) Nadal zwiedzać Polskę i spędzić grudzień w trasie. Co konkretnie? Czas pokaże. Nad postanowieniami jeszcze się nie zastanawiałam.
A jak Ty spędziłeś ten rok? Jesteś z niego zadowolony czy może byś coś zmienił?
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów bloga na facebook’u.