Możemy narzekać, że nie jest nam łatwo jak Amerykanom, że potrzebujemy wizy do Nowej Zelandii, że nie jest prosto dostać zgodę na pracę w Australii. Nadal potrzebujemy wizy do USA i nie zarabiamy tyle co na zachodzie Europy. Mamy jednak coś, czego mieszkańcy znacznej części świata nie mają. Wolność. Wyboru, podróżowania. Pokazujemy paszport kraju należącego do Unii Europejskiej i nikomu automatycznie nie zapala się czerwona lampka z chmurką – terrorysta, nielegalny imigrant.
Siedzę na lotnisku w Doha. Do bramki spora kolejka, nie ruszam się więc z miejsca. Po co stać i czekać skoro można wygodnie siedzieć i poczekać, aż będziemy mogli podejść niemal bezpośrednio do bramki. W międzyczasie przy bramce dla niektórych odgrywają się niemal dantejskie sceny. Nie przy kontroli paszportowej, nie u imigracyjnych. Przy bramce, gdzie zazwyczaj sprawdzany jest wyłącznie bilet. Czasem tylko porównywany z nazwiskiem w paszporcie. Nie tym razem.
Na pierwszy ogień idzie Azjata, na oko mieszkaniec Wietnamu lub okolic. Jeden paszport, bilet, drugi paszport. Masa tłumaczeń, pokazywanie czegoś w dokumencie. Idzie na bok, zajmując miejsce obok mnie.
Kolejna osoba. Tym razem wygląda na Hindusa. Paszport, bilet, a później kolejne dokumenty. Oficjalne pisma, masa pieczątek. W końcu siada nieopodal. Sytuacja się powtarza wielokrotnie. Zaświadczenia, zgody, przekonywania, że to tylko urlop. Czasem ktoś uwierzy, czasem nie, a bilet przepadnie.
Wiem, że z nami też tak kiedyś było. Był problem z paszportem, z przekraczaniem granic. Później wyjazdy do Niemiec, Anglii, że niby do rodziny, na urlop. A w rzeczywistości za chlebem. Z masą zaświadczeń i koneksjami. Ale teraz, wiele lat później, ze znaczkiem UE i napisem Rzeczpospolita Polska na paszporcie, przekraczając kolejne granice znacznie częściej słyszymy „Jak się masz” po polsku w towarzystwie uśmiechu i pytania o powód wizyty bardziej pro forma niżby miało to jakieś znaczenie. Jesteśmy już bardziej uprzywilejowani. Znacznie bardziej niż większość świata.