„Kitel, maska, sznurek, latarki, czołówki, taśma, schowek na kartę pamięci, wystające rury nabijające guzy, szczekanie psów, rozmowy ciecia, obchód o 14:45, wiadro, skakanie przez płoty, pokonywanie dziur w płotach, poddasze, sesja, komin, wieża, schody, Kamila vel Marika, Marika vel Kamila, ufajdane ciuchy, okna, sale bankietowe, kolumny, piwnice, dużo radości.”
Do tego cytatu, kolegi Tomka, dodałabym tylko „przerażenie Konrada” gdzieś pomiędzy kitlem, maską, sznurkiem a latarką. Konrad to nasz inny kolega, który na wyprawę zdecydował się półtorej godziny wcześniej. Nie wiedział o kitlach, maskach, sznurkach, power tape i cążkach do cięcia metalu. Jego minę, gdy zobaczył to wszystko w bagażniku, można by wykorzystać w reklamie Visa, w ostatnim akcie pod tytułem „bezcenne”. Uspokoił się trochę, gdy w ferworze walki i próby zabrania ze sobą jak najmniejszej ilości rzeczy, to wszystko wylądowało w jego plecaku. Ciekawa jestem co by powiedział, gdyby jakiś policjant chciał nam później zrobić przeszukanie… Reszta sprzętu była zresztą pochowana po kieszeniach. Tylko ja byłam czysta. W sumie… mogłabym nawet zgrywać ofiarę…
Ale o co chodzi?
Jakiś czas temu w Poznaniu powstał Klub Szalonych Podróżników. I póki co może nie bardzo jest podróżniczo, ale zdecydowanie szalenie. Szalonych jest kilka i jak to bywa z wariatami szybko się wśród innych odnaleźli. I jak na wariatów przystało, zamiast leczyć sylwestrowego kaca, wylegiwać się do wieczora w łóżku a później iść na after party postanowili zacząć rok od czegoś szalonego. I jak postanowili tak zrobili.
Wizyta w psychiatryku
Jest w Wielkopolsce, kilka kilometrów od Poznania, takie miejsce. Opuszczone, zruinowane, na które nie zostało już wiele czasu, aby je w takim stanie zobaczyć. Wykupił je jakiś inwestor i już zaczyna sprzątanie. Dawny Szpital Psychiatryczny w Owińskach. Właściwie nie tylko szpital, bo historia tego miejsca jest trochę bardziej zawirowana.
Zakład Psychiatryczny w Owińskach został założony w 1838 roku i działał aż do II Wojny Światowej. Do 1920 roku ten jedyny w Prowincji Poznańskiej zakład był jednym z lepiej urządzonych w całych Niemczech. Na początku XX wieku w szpitalu było 750 łóżek. W momencie likwidacji zakładu, po wybuchu II Wojny Światowej, wszyscy pensjonariusze (1100 osób) zostało zabitych w ramach akcji T4 – dorośli zostali rozstrzelani i zakopani w okolicznych lasach, dzieci zagazowane w poznańskim forcie VII. Pod koniec wojny przez dwa lata mieścił się tu obóz pracy, po wojnie przekształcony w Młodzieżowy Zakład Wychowawczy, który istniał aż do roku 1993. Choć teren obecnie jest w rękach prywatnych to jest też jedną z atrakcji dla osób, które lubią stare, zapomniane, pełne tajemnic i historii miejsca. I choć wstęp jest tu wzbroniony, a przebywanie na terenie może być niebezpieczne, przyciąga nadal. Zwłaszcza, że nie wiadomo jakie plany co do tego miejsca ma jego nowy właściciel.
Kamuflaż
Szpital obecnie jest z każdej strony pozamykany a po policję chętnie dzwonią ponoć mieszkańcy okolicznych domów. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych. I nawet bez wysportowania i kosmicznych możliwości udało nam się w końcu przeskoczyć przez murowany płot i przecisnąć przez dziurę w takim metalowym. Wcześniej jednak było wiadro. Czerwone. Przerzucone przez tego bardziej wysportowanego z zakazanej strony, żeby nam się wejść udało. Udać by się udało, ale przy drugiej osobie wiadro pękło z hukiem. Dosłownie chwilę po tym jak powiedziałam, żeby być cicho, bo co chwilę ktoś się w okolicy kręcił. Wiadra nie było, więc i wejścia trzeba było szukać innego. Padło na to najbardziej na widoku. Z komina dymek, pod domem samochód, a my biegiem do dziury w płocie kierując się na kolegę, który w ramach stosowania sztuki kamuflażu ubrał czerwoną kurtkę. Może gdyby była bardziej ceglanego koloru… ale nie, widać go było z kilometra.
To tylko ruina…
Budynek jak budynek. Początek mnie trochę rozczarował. Przypomniały mi się ruiny, w których grałam w paintballa. Całkiem legalnie. Bez przeskakiwania przez płot i perspektywy mandatu. Tu też ściany były wysmarowane farbą. Jednak im dalej szliśmy tym robiło się ciekawiej. W końcu wyciągnęłam aparat. A później były duchy, kitel i duch w kitlu leczący zakapturzonego pacjenta. W końcu byliśmy w psychiatryku. Gdzie niegdzie zapadł się dach, gdzie indziej trzeba było uważać chodząc, bo podłoga zarywała się na pół metra i więcej. Gdzieś szli ulicą ludzie, więc trzeba było unikać okien. Kilka razy ktoś się przestraszył, bo jedna osoba odłączając się niezauważona od grupy nagle wydawała się dziwnie straszna w cieniu jakiegoś pomieszczenia. Co jakiś czas wszyscy musieli być cicho, bo ktoś usłyszał jakieś podejrzane głosy. Marika vel Kama zobaczyła nawet na trawie dziecko. Dziecko było kotem, ale w takich miejscach wyobraźnia niebezpiecznie szaleje. A czemu to vel? Chciała być z nami Kama. Była Marika. I choć nigdy wcześniej nie myliłam ich imiom w szpitalu, jak na złość, ciągle na Marikę mówiłam Kama. Kama pewnie chciała być z nami. Może nawet była, duchem.
Do wieży nie dało się wejść. Już prawie byliśmy, ale wejście jakieś odsłonięte. Niedaleko domy. Ryzykować chcieliśmy na końcu, poszliśmy oglądać salony. Nie wszystkie sale były małe i straszne. Były też wielkie, wystawne, z resztkami jeszcze drewnianej boazerii. Z lampą na suficie, resztkami szkła w wielkich oknach. Była też ogromna łaźnia. Z ogromnymi oknami. Zastanawiałam się czy te okna tak specjalnie, żeby strażnicy mogli sobie popatrzeć…
Ukryci w ciemnościach
Zeszliśmy do piwnicy. W jednej było ciemno, nisko, strasznie. Sama ciemność sprawiała, że ciarki przechodziły po plecach. Był też smród wilgoci i światło… latarki z naprzeciwka. Nie tylko ja tą latarkę widziałam, Tomek (ten od cytatu) również. Latarka okazała się świetlikiem, w odległości, za kilkoma innymi pomieszczeniami. Kolejna piwnica była większa. Były drzwi, drewniane, pomieszczenia, dość małe. Ciekawe co lub kogo trzymali w piwnicach. Już mieliśmy wychodzić, Tomek nawet już uciekł na zewnątrz. Tylko my z aparatami jeszcze zmarudziliśmy w środku. I tak sobie stałam prawie przy oknie, fotografując listek. Rottweiler z cieciem przeszli pięć metrów dalej. Nie widzieli, piec nie poczuł. Szybko się wycofałam. Kamila nie zareagowała, dalej fotografując, pewnie dlatego, że była Mariką. Konrad jeszcze stanął na coś głośno. A Tomka nie ma. W bezruchu i ciszy udało się i jego ściągnąć. Minęło około 15 minut, w oddali słychać szczekanie psa. Zbliża się. Po chwili cieć mówi, nie wiemy do kogo, żeby patrzył, bo jest biało (szron) a tu nagle zielono. To nasze ślady. Byli przy wejściu do piwnicy. Byłam pewna, że wejdą. Nie weszli. Pies poszczekiwał w pobliżu. Minęły kolejne minuty. Daliśmy sobie kolejne dziesięć. Wracając po kukaniu na zewnątrz przywaliłam w wystającą ze ściany rurę, ale zamiast przód głowy zabolał mnie tył. Nadal boli. Linki, sznurek i taśma się nie przydały. Pan Tadeusz na przekupienie ciecia również. Biegiem podążyliśmy do dziury w płocie, szkoda by było mandat płacić na sam koniec. Następnym razem weźmiemy ze sobą kostkę dla psa.