Będąc ostatnio w Tajlandii paskudnie się zatrułam. Nie jakimś tam ulicznym jedzeniem (bo choć te jem zawsze to jeszcze nigdy mi nie zaszkodziło), ale daniem z tzw. porządnej restauracji. Żołądek dawał coś tam do zrozumienia już od rana, ale ponieważ nie wyglądało to na nic poważnego, spędziłam ostatni dzień jak na wakacje przystało i udałam się na lotnisko. Zaczęło się dwie godziny po starcie. Bez szczegółów powiem tylko, że leciało ze mnie z każdej strony, a wszystkie akcje „ratunkowe” przynosiły dokładnie odwrotny efekt. Miałam nawet okazję poczuć się jak na planie filmu kiedy to załoga ogłosiła „jeśli na pokładzie jest lekarz lub certyfikowana pielęgniarka to prosimy o pilny kontakt z załogą”, chwila nadziei, że to jednak nie do mnie, i zgłosił się siedzący zresztą obok dentysta, który w ramach działań doraźnych nakazał przygotowanie mi butelki wody z solą, cukrem i cytryną (mniam ;) ). Po wyjściu z samolotu i doczłapaniu się na terminal musiałam na około 20 minut usiąść i spróbować zebrać w sobie siłę. Kolejne 15 minut w kolejce do kontroli bezpieczeństwa i udało mi się odnaleźć lekarza. Do ubezpieczyciela nawet nie dzwoniłam. Do samolotu miałam niecałe 3h, a za samo połączenie z Polską i wytłumaczenie wszystkiego zapłaciłabym kilkadziesiąt albo kilkaset złotych (akcja działa się w Doha w Katarze).
Leżąc pod kroplówką, po kilku już zastrzykach i tabletkach, słuchając lekarzy wyliczających co po kolei mi podali, zaczęłam w głowie liczyć ile to wszystko może kosztować. Katar do tanich krajów nie należy. Na zwrot z ubezpieczenia pewnie i tak nie byłoby szans. Nie zgłosiłam zdarzenia. Nie odczekałam, żeby podali mi gdzie mogę się zgłosić. Nie udałam się do wybranego przez nich punktu. Ale jak, będąc na terminalu lotniskowym, mając 3h do przesiadki, starając doprowadzić się do stanu używalności na tyle, żeby móc ruszyć w dalszą podróż?
Miałam szczęście. Okazało się, że ubezpieczone są linie lotnicze, a mnie to wszystko kosztowało jeden, słaby bo słaby, uśmiech.
July nie miała tyle szczęścia. Mimo, że spełniła wszystkie wymogi ubezpieczyciela, dzwoniła do nich, dowiadywała się i zbierała dokumentację… nie udało jej się odzyskać poniesionych wydatków. Mimo wykupienia ubezpieczenia „all inclusive” po którym to powinniśmy czuć się nad wyraz bezpiecznie.
Poczytajcie. Może i Wam się ta wiedza przyda zanim kolejny raz dołożycie się do nowej limuzyny czyjegoś prezesa…