Do Kachetii, właściwie tak jak i do Kazbegi, miałam nie jechać. Przynajmniej nie robiąc swoje mini plany wyjazdu jeszcze w Polsce. W Gruzji jednak okazało się, że gdzie niegdzie jest zdecydowanie bliżej (i szybciej) niż na mapie. Poza tym wychodzę z założenia, że w kwestii tego co zwiedzić zdecydowanie lepiej się sugerować ludźmi spotkanymi na szklaku niż suchym opisem z przewodnika. I tak z Kazbegi na nocleg wróciłam do Tbilisi, a stamtąd z samego rana udałam się do Signagi, miejscowości o której usłyszałam od znajomego jeszcze w Polsce, a które nabrało większego znaczenia już na miejscu.
Kilka dni wcześniej poinformowano mnie, że do Signagi marszrutki odjeżdżają z dworca Isani. Chwilę po wyjściu z metra wszyscy taksówkarze, jakby czytając w myślach, proponowali trasę do Signagi za 30 lari. Była nas trójka, ale oczywiście mniej lub bardziej mądrze uparliśmy się na marszrutkę. Tyle, że… nie było marszrutek. Nikt nie wiedział czy i która z nich jedzie tam gdzie chcemy. A znaki były oczywiście wyłącznie gruzińskie. W końcu nam pokazali, skierowali, my się władowaliśmy. I się okazało, że owszem, jedzie, ale do Tsnori. A tam przesiadka, cofanie, i tym oto sposobem spędzimy z godzinę dłużej w drodze i zaoszczędzimy… 1 lari na osobę. Ahhh, ta antytaksówkowa duma… Głupio tak jednak się przyznać, więc zostaliśmy. Na szczęście marszrutki są elastyczne. Nie to co u nas, przed przystankiem się nie zatrzyma „bo niebezpiecznie”. Kiedyś 40min przekonywałam kierowcę autobusu, żeby nie wypuścił, bo utknęliśmy na zepsutym przejeździe kolejowym, ale „przecież może pani złamać nogę wysiadając”. Więc w Gruzji nikt się tym nie przejmuje. Po ponad godziny jazdy nagle ostro zahamowaliśmy. I nas wyganiają z tego busika. Szybkie zbieranie manatków i się okazało, że nasz kierowca już zatrzymał jadącą z naprzeciwka marszrutkę do Signagi. 20min i byliśmy na miejscu. Miasteczko trochę jak z innego kraju. Bardziej przypominało Mcchetę niż resztę Gruzji. Pięknie odrestaurowane jest jednak tylko ścisłe centrum. Wystarczy przejść się kawałek dalej a widać zniszczone domy i dziurawe ulice. Tam jednak turyści się nie zapuszczają. Zaczęłam poszukiwania guesthouse’u David Zandarashvili. A spotkać tam niemal wszystkich. Kogo nie spotykałam później w Signagi ten był z David’a. Małżeństwo, które bawiło się z bezdomnym psem, Niemcy – z którymi później pojechałam „na stopa”, Polacy, Japończyk. Nie wiem czy jest tam bardziej znane miejsce, ale to – mimo swej sławy – jest zdecydowanie warte polecenia. Ma i rodzinna atmosferę, i pyszne jedzenie, i domowe wino. Ceny noclegów od 15 lari (za dwu-osobowy pokój bez łazienki) do 60 lari (za pokój z łazienką i pięknym widokiem).

Jak to jest samotnie podróżować? Do Kazbegi wybrałam się samodzielnie, do Signagi ruszyłam z parą, którą poznałam jadąc na Północ, tam wybraliśmy się na obiad, spotkaliśmy trzy polki, które akurat kupowały tam wino „na wynos” w plastikowych 5-litrowych butlach. Spacerując po miasteczku znowu trafiłyśmy na Polki od wina, które wraz z ich ekipą zaprosiły nas na wino. Tam dołączyło do nas dwóch chłopaków, którzy akurat wysiedli z marszrutki i usłyszeli polski. I tak zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie „przy winie”.
Samo miasto otoczone jest niemal nieprzerwanym murem, który wznosi się i opada wraz ze wzgórzami. Warto się przejść wzdłuż, choć jest to raczej dłuższa wycieczka. Mi na mur udało się dotrzeć wyłącznie wieczorem. Razem z ekipą polaków, japończyka i napotkanego Gruzina oglądaliśmy miasteczko nocą.

Zdjęcie z przyszłego dachu. Gruzin, po tym jak już odesłaliśmy zmęczonych po piwie do domu, zaprosił nas do swojego domu jak zobaczył, że tak ja jak i Japończyk latamy z aparatem i focimy wszystko co się świeci. Najpierw staraliśmy się nie zabić w którejś z dziur w jego ogródku, a później… zaprowadził nas na dach przyszłej dobudówki. Z dobudówki i dachu póki co był kraciany stelarz na górze i coś co kiedyś będzie murem. Nie pospadaliśmy, przeżyliśmy, a oto efekt.
Wrażenie zrobiło na nas zrzucanie w przepaść kamieni, które w niesamowitej ciszy spadały w dół wiele sekund po zrzuceniu. Na jedną z wieżyczek muru obronnego wchodziliśmy w całkowitej ciemności. I powszechny śmiech wzbudziłam próbą sprawdzenia tego po czym stąpamy robiąc zdjęcia podłogi i schodów. Bo tylko takie źródło światła posiadaliśmy. Z góry widok doliny jest jeszcze bardziej niesamowity. Tysiące migających światełek na dole, pojedyncze światełka na zboczach i gwiazdy na górze. Miasta stamtąd niemalże nie widać. Trzeba tylko uważać po drodze, bo kierowcy po zmroku nie zwracają uwagi ani na drogę ani na poboczę. Lepiej zwiewać niż liczyć, że ktoś nas zauważy.
Dokładne zwiedzanie miasta, jak i chodzenie po murach, zaplanowałam na ranek. Niestety, Niemcy, z którymi umówiłam się na trasę do David Gereji postanowili wyruszać zaraz po śniadaniu. Okolice będą musiały poczekać na kolejny raz.
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów bloga na facebook’u