Marszrutkowe all inclusive
Po wyjściu z samolotu, jeszcze w godzinach przedpołudniowych, przyszedł czas na poszukanie transportu kołowego. Trochę poczytałam na forach internetowych o tym jak i za ile, więc niestrudzenie przebijałam się przez pędzących za mną taksówkarzy, którzy za jedyne $50 mogą zawieźć mnie aż do Tbilisi. Lotnisko w Kutaisi, gdzie ląduje Wizzair z Warszawy, jest malutkie, ale nowo wybudowane. Obecnie właściwie obsługuje tylko tego przewoźnika. Na miejscu nie ma żadnej kafejki czy sklepu, więc zwłaszcza wracając warto się zabezpieczyć w choćby napoje. Ja jednak dopiero przyleciałam. Na horyzoncie zobaczyłam busiki. To chyba marszrutka. Spytałam o cenę, kierowcy ni słowa po angielsku. Trochę zajęło mi przestawienie się na rosyjski (którego zresztą nigdy tak na prawdę nie znałam), więc na początku z przerażeniem o oburzeniem odrzuciłam ofertę. Zamiast piętnaście zrozumiałam pięćdziesiąt. Do tego dolarów. Tak na prawdę trasa Lotnisko Kutaisi – Tbilisi powinna kosztować 15 lari czyli około 30zł. Trasa do centrum Kutaisi – około 5 lari (taksówką 20 lari, co może opłacać się przy większej grupie). Bardziej opłaca się płacić w Lari niż w dolarach, więc szybko pożałowałam braku lokalnej waluty, o którą w Polsce również ciężko. Na szczęście kierowcy wszystko mają już dobrze opracowane i zatrzymują się po drodze na stacji benzynowej, na której można wybrać z bankomatu pieniądze, wymienić je w kantorze, rozmienić w sklepiku a później odliczoną kwotą zapłacić kierowcy. Takie marszrutkowe all inclusive.

Gruzini kochają wino. Będąc tam miałam wrażenie, że każdy wyrabia je też na własne potrzeby. Dlaczego więc nie uczcić tej miłości małymi pomniczkami, które w różnych pozycjach wzdłuż chodnika będą ukazywały i Gruzina i wino?
Próba języka
W Tbilisi umówiłam się z Gruzinką z Couchsurfing’u. Miała odebrać mnie z dworca, na który podjeżdżały busiki. Przyszła z siostrą. I tak przez kolejne trzy dni się nie rozstawałyśmy. Gruzja jest bardzo rodzinna. Rodzina jest tu najważniejsza, przyjaciele są jak rodzina. Wszyscy spędzają ze sobą czas, odwiedzają się, wspierają. Żeby w pełni to poczuć warto znać rosyjski, w innym przypadku często zostaną nam rozmowy na migi i próby zrozumienia się między językowego. Warto jednak podjąć tą próbę.

Tbilisi poznawałam nie tylko z moją hostką i jej siostrą, ale również ich kuzynką, która przyjechała z drugiej części kraju, aby wystąpić na festiwalu muzyki gruzińskiej.
Po zmroku
Tbilisi trzeba zobaczyć po zmroku. Za dnia przeciętne ulice są niezbyt zadbane, domy się rozlatują. Czasem tylko na wzgórzu widać nowoczesny budynek rządowy czy posterunek policji ze szkła i stali. Wieczorem miasto całkowicie się zmienia. Oświetlenie ulic, rzeki, budynków… to wszystko sprawia, że można poczuć się jak w jakiejś pięknej i niezbyt rzeczywistej bajce. Centrum nabiera kolorów, a życie toczy się tu do późnych godzin nocnych. Gruziki żyją zresztą według innego zegarka. Pracę zaczyna się tu najwcześniej o 10. Później już tylko chwila i czas na lunch. Pracuje się do 18, a później jest czas dla rodziny, znajomych, do wyjścia na miasto. Kiedyś ponoć ludzie przede wszystkim się odwiedzali, teraz każdy idzie „na miasto”.

Idąc ulicami miasta można zaobserwować gruzińską naturę. Mieszkania wewnątrz są zadbane, ładnie urządzone. Budynki na zewnątrz zazwyczaj bardziej przypominają ruiny. Gruzini wolą dbać o przestrzeń własną aniżeli wspólną. Wyjątkiem są budynki rządowe. W Tbilisi co jakiś czas zza obdrapanych murów wyłania się ciekawe architektoniczne szkło i metal. Takie też są posterunki policji, co z kolei ma ponoć pomóc w walce z korupcją.
Patrząc z góry
W Tbilisi warto zobaczyć Twierdzę Narikala. Nie z dołu, choć widać ją z wielu punktów miasta, ale z góry. To stąd najpiękniej widać panoramę miasta nocą. Można tu się dostać krótkim, lecz dość stromym, spacerem lub też kolejką linową, która odjeżdża z Placu Europy. Mijając stację kolejki i idąc dalej w górę można też zobaczyć 20-metrowy pomnik Matki-Gruzji, kobiety z mieczem w jednej i pucharem wina w drugiej dłoni.
Na wzgórzu, choć innym, warte odwiedzenia jest również wesołe miasteczko. Wieża telewizyjna, która z niego wyrasta, tworzy niesamowity widok z wschodzącym nad nią księżycem. Za dnia można znaleźć tam atrakcję i dla mniejszych i dla większych. Moich hostek nie udało mi się namowić na całkiem sporą kolejkę górską z pięknym wido
kiem. Musiałam więc nacieszyć oczy z perspektywy diabelskiego koła.

Wesołe miasteczko już przy wejściu, przy którym zatrzymuje się autobus jadący z centrum miasta, wygląda zachęcająco.

…zwłaszcza z daleka. Mi jednak najwięcej frajdy sprawiło bieganie po nich i wspinanie się tam, gdzie osoby z lękiem wysokości tylko wrzeszczały na mnie, że mam zejść.

Po zejściu z twierdzy można odwiedzić łaźnie siarkowe lub po prostu pospacerować i podziwiać wspaniale oświetlone miasto…
Kolorowa woda w Sameba
Dobrze widoczna z góry i sama będąca całkiem wysokim punktem jest Katedra Sameba. Ten największy kościół regionu zdecydowanie robi wrażenie choćby samą wysokością (84m do czubka krzyża). Jest jednak nowy i według mnie odbierało mu to magię. Będąc tam warto jednak wybrać się do niedawno tam otwartej pijalni wód Lagidze. Ojciec tych kolorowych wód smakowych wpadł ponoć na pomysł naturalnych barwników i smaków, dodawanych do miejscowej wody mineralnej, w tym samym czasie, w którym powstała Coca-Cola. Światowej kariery nie zrobił, mojego podniebienia nie podbił, ale możliwość zamówienia czekoladowej czy anyżowej wody zdecydowanie robi na mnie wrażenie. Jeśli zresztą o wodzie mowa. W Gruzji bez problemu można pić wodę kranową. W wielu miejscach są też dostępne kraniki, z których można się napić czy też uzupełnić butelkę. Biorąc pod uwagę ilość gór w okolicy a także źródeł mineralnych chyba spokojnie mogę polecić.

Spotkane gołębie, tak jak i Ewa po pierwszej próbie, zdecydowanie wolą „kranówę” – bez gazu i barwników (nawet naturalnych)
Borjomi
Polecić zresztą powinnam też wodę Borjomi. Do niedawna należała do rodziny gruzińskiej. Do niedawna, bo mimo powszechnej antypatii do Rosji to właśnie Rosjanom została sprzedana. Sprzedawać jej nie przestali, ale wzbudziło to trochę kontrowersji. Sama woda ma bardzo intensywny, charakterystyczny smak i zdecydowanie trzeba ją polubić, żeby rozważać później jej zakup w sklepie. Ja wybrałam uliczne kraniki.

Tak wygląda butelka Borjomi. Zawartość, jak sam kolor wskazuje, jest inna od zamierzonego przez producenta ;)
Wizyta w łaźni, czyli jak jacuzzi z publiczną łaźnią można pomylić
Jednak to nie zabytki czy panoramę miasta będę pamiętać z Tbilisi najdłużej. Wracając z Kachetii, czekając na nocny pociąg do Batumi, postanowiłam skorzystać z łaźni siarkowych. Lokalizację znałam. Znajduje się niedaleko Placu Europy, doskonale widoczna z twierdzy. Charakteryzuje się ceglanymi kopułami wystającymi z ziemi. Nie sposób przeoczyć. W głowie miałam nasze SPA, parki wodne, a co najmniej jaccuzzi. Pomyślałam sobie, że to będzie dobry pomysł na spędzenie pozostałych trzech godzin do odjazdu pociągu.
Był szyld, było wejście. W sumie nic nie pisało czy to łaźnia. W okolicy dużo było znaków w styl
u łaźnia tu, łaźnia tam. Pojęcia nie miałam gdzie co i dlaczego. Idę sobie pewnym krokiem a tu pani łaziebna wejście mi zastępuje po rosyjsku coś tam gawędząc, że to prywatne wejście tylko. Zapytałam gdzie publiczne i poszłam. Jak prywatne to pewnie drogo. Całego basenu raczej dla siebie nie potrzebuję, wygodne jacuzzi wystarczy. Poszłam do publicznej. Kasa jakaś taka jak u nas na starych basenach, zapach wilgoci. Cena 2 lari (4 zł). Coś mało, Gruzja wcale taka tania nie jest. Ale co tam, masażu nie chcę. Po co mi masaż, skoro w jacuzzi się będę relaksować. Schodzę na dół. Coś to podejrzanie wygląda. Na dole łaziebna i pełno gołych, starszych, kobiet. Każą się rozbierać, dziwią, że nie wyjmuję szamponu i żelu. Biorę co moje, zamykają szafkę na kłódkę i wchodzę. A tam prysznic. Najzwyklejszy na świecie, publiczny prysznic. No to ładnie musiałam wyglądać skoro do „prywatnego” mnie nie wpuścili tylko do łaźni publicznej wysłali. Woda co prawda jakoś pachnie inaczej, ale w sumie ze trzy minuty mi zajęło jak się zebrałam spowrotem. No prysznic prysznicem, ale ile można tkwić jak się na Ciebie z każdej strony patrzą… Łaziebna zdziwiona, ale co tam, turysta. W duchu się uśmiałam jaka to ja gapa jestem i że pierwszą w życiu łaźnię publiczną zaliczyłam. W Polsce wiadomo z czym się kojarzy. Ostatniego dnia się dowiedziałam, że tak to właśnie wygląda. Są prysznice, jest woda siarkowa. Gruzinki spędzają tam często godziny. Masaż ponoć był warty rozważenia. Łaziebna wymasowała, wypilingowała a do tego jeszcze wymyła. Może następnym razem. Tylko chyba muszę się na to psychicznie przygotować. Póki co czas ruszać w dalszą drogę.

A tu warto wejść, żeby poczuć się jak w publicznej łaźni. Może warto dołożyć masaż jako ciekawe, gruzińskie, doświadczenie.
Polecam również Gruzja – kraj winem płynący.
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów bloga na facebook’u