Po 19 dniach podróży po Sri Lance, przemarzniętych i nieprzespanych nocach w górskiej części wyspy, wspaniałych pociągowych wycieczkach, zatłoczonym i pełnym turystów i oszustów Kandy, zwiedzaniu plantacji herbat, a przede wszystkim wspaniałej, szczerej i odbudowującej się Północy wyspy, a ostatecznie 15h w pociągu z nadal krwawiącą i obolałą nogą (dlaczego krwawiącą? o tym tutaj: https://notjustthedreams.wordpress.com/2013/06/25/haputale_i_ella), miałyśmy ochotę wyłącznie na relaks. Marzyła nam się jakaś bambusowa chatka na plaży, z hamakiem rozwieszonym między palmami, przy której jedynymi odgłosami byłby szum fal i śpiew ptaków.
Zanim mogłybyśmy się jednak oddać wymarzonemu odpoczynkowi (tak, człowiek potrzebuję czasem nawet wakacji od wakacji) trzeba było jeszcze do tego raju dotrzeć. Wysiadłyśmy z pociągu. Stacja pusta, my samusieńkie. Podjechał tuk-tuk, 300 rupii. Oburzone, że chce z nas zedrzeć (…7,50zł, człowiek bardzo szybko przyzwyczaja się do niskich cen) i po nieskutecznych negocjacjach postanawiamy dumnie iść piechotą. Jak to na Sri Lance, liczba kilometrów raz się zmniejsza, raz zwiększa, w zależności od zapytanego. Mniej niż sześć jednak nie było ich na pewno. 7,5zł to za 6km zdecydowanie za dużo. Ale po ich przejściu w upale, kulejąc, z wielkimi plecakami i po nieprzespanej nocy… na plaży miałam dość. Emi poszła szukać noclegu (oczywiście marząc o chatce na plaży po kolei odrzucałyśmy wszystkie oferty „po drodze”), a ja usiadłam, popatrzyłam na plażę pełną hałaśliwych knajpek, bez perspektywy hamaku i ciszy, i się rozkleiłam, z nerwów, ze zmęczenia, z bólu, z wkurzenia, że znowu Sri Lanka pokazała, że naturę ma piękną, ale ludzi i ich zwyczaje wkurzające. Ceny hoteli przy plaży były porażające. W Haputale za cenę jednego noclegu mogłybyśmy mieć ich siedem.
W końcu Emi przyszła. Znalazła knajpkę, w której na piętrze wynajmują pokój. Z widokiem na ocean i hamakiem na tarasie. A do tego niedrogi. Muzyka w knajpie kończy się o 23. W sam raz. Bierzemy. Żałować zaczęłyśmy w nocy. Mniej więcej o 2 obie wstałyśmy, zaczęłyśmy grać w karty. Muzyka z sąsiedniego lokalu (nasz faktycznie przestał grać) była tak głośna, a basy tak skuteczne, że nawet stopery nie miały szans. Usnęłyśmy dużo później, a z samego rana wyruszyłyśmy na polowanie. Nasza nowa kwatera była co prawda 5min od morza, ale było cicho, czysto i … luksusowo.

Jak na całej Sri Lance, także i tutaj bezdomne psy były bardzo przyjazne i szukające miłości. Ten przez kilka dni bawił się z tymi samymi turystami, nie trzeba go też było zachęcać do położenia się obok, wystarczyło machnięcie ręką wykonane z zupełnie innego powodu.
Mirissa, z pięknymi, długimi falami, błękitnym oceanem i żółtym piaskiem, nie była jednak naszym wymarzonym rajem. Zamiast palm królowały knajpki, cień można było znaleźć albo pod parasolem kupując coś w jednym z lokali albo pod jedynym parasolem pewnego chłopaka, który wypożyczał deski surfingowe i był wyjątkowo rozmowny. Przynajmniej z Emi, bo ja, zmęczona już lankijczykami, postanowiłam „zapaść” w głęboki sen.

Tak właśnie chronione są żółwie. Po tym jak samica złoży jaja wolontariusze (choć w tym przypadku bardziej przypominali żołnierzy) zbierają jaja w takie oto miejsce, opisują gatunek żółwia, ilość jaj, dzień lęgu a później każdego dnia odznaczają i liczą czas do wyklucia.

Jaja mają jednak swoje kwatery w najbardziej niespodziewanych miejscach (albo to leżaki rozstawiane są w miejscach, w których nie powinno ich być).

Żółwie po wylęgnięciu się z jaj wkładane są do betonowych akwariów, w których rosną. Z każdym miesiącem przekładane są do „starszego” pojemnika, a do poprzedniego wkładane są nowe.

Jeden z opiekunów nie dał się przekonać, że nie jestem zainteresowana braniem żółwi na ręce i że uważam, że to im szkodzi i stresuje. Jak nie chciałam wziąć któregoś na ręce zaraz dostawałam kolejnego, bo pewnie tamten mi się nie spodobał. W końcu stwierdziłam, że lepiej zestresować szybko i jednego niż całe stano przez kilka minut przekonując „opiekuna”, że nie chcę.
Zaraz przy plaży, kilka metrów bardzo płytkim przejściem, zalewanym tylko odrobinę falami, jest wysepka. Piękna, mała, „dzika” wysepka. Można na nią wejść, poobserwować ląd, morze, a nawet schować się na dole, za skałką i poleżeć na piasku, oblewanym falą. Jeszcze można. Na wysepce tej jest plakat z projektem. Mała wysepka a na niej, zajmujący połowę jej powierzchni, punkt widokowy (tak jakby z wysepki nie było widoku). Kawałek betonu, pewnie ma całkiem spore szanse skończyć tak jak kawałek całkiem sporego betonu na Sri Pada (https://notjustthedreams.wordpress.com/2013/02/20/siedem-kilometrow-schodow).
Koło wysepki bawią się lokalsi. W pełnym stroju w przypadku kobiet skaczą po falach, ochlapują się, krzyczą. Zaczepia nas dziewczyna z matką. Po krótkiej rozmowie zapraszają nas na następny dzień do siebie. Nie wiemy w sumie czy to tak, bezinteresownie, czy może jest w tym jakiś cel. Nie stawiamy się na umówioną godzinę więc nigdy się już tego nie dowiemy

Z wysepki widać całkiem spory kawałek wybrzeża. Widać też jak płytki jest przesmyk łączący z nią plażę. Nie dajcie się jednak zwieść, fale tam są dość wysokie i mimo moich prób skutecznie zamoczyłam tam sobie moją rozwaloną nogę ;)
Za wysepką jest kolejna plaża. Wąska, spokojna. Na brzegu stoją łódeczki, chylą się palmy. Piasku trochę za mało, żeby się rozłożyć, śmierdzi też rybami. Ale gdyby nie te dwie ostatnie rzeczy, ta plaża mogłaby być rajem.
W Mirissa nie ma bankomatu. Jest w miejscowości Weligama oddalonej o kilka kilometrów. Niedaleko dworca autobusowego jest Juice Bar, wreszcie coś, o czym marzyłam od miesięcy. Ogromny wybór soków, a do tego wiele z nich jest opisane wraz ze swoimi właściwościami. Jest też i jedzenie. Na sok trafiam najpierw średni (efekt eksperymentowania z rzeczami, których nawet nazwy nie znam), ale wizytą jesteśmy zachwycone.
Trafiłyśmy akurat na festiwal. Już od drugiego dnia naszych „wakacji” z ulicy słychać śpiewy i modły. To przy jednej ze świątyń z głośników rozchodzi się muzyka 24h na dobę. Jak dobrze, że nie tam znalazłyśmy nocleg… Wieczorem są pokazy. Specjalnie na doroczny festiwal młodzi chłopcy są wymalowani specjalnym lakierem (który ponoć szkodzi białej skórze), na scenie tańczą dzieci, w późniejszych godzinach dorośli. Festiwal pokrywa się też z pełnią księżyca, więc powodów do świętowania jest kilka.

Pokazy dzieci były ciekawe, ale tylko na chwilę. W rzeczywistości ruchy nie były skoordynowane, a jeden pokaz nie różnił się wiele od drugiego. Ciekawie natomiast było poparzeć na kolorowe i pięknie dobrane stroje.

Tańczą tylko chłopcy, ponieważ zgodnie z wierzeniami taniec dziewczynek jest źle widziany przez bogów.

Co byście pomyśleli widząc tak wymalowanych i ubranych chłopaków w Polsce? W Mirissa byli przez te kilka dni na każdym kroku.
W Mirissa spotykamy też część podróżników, których spotykałyśmy w drodze. Jest para z Kanady, jest Chińczyk i Australijczyk z Kandy, są i Polacy, na których natknęłam się w barze w Mihintale. To z nimi spędzam ostatni dzień, gdy Emi pojechała po wizę do Kandy, a później jeszcze widzimy się w Warszawie, wymieniając zdjęcia i filmiki.

Przylądek raju czyli sklepik z kokosami, a przy nim informacja, że jeden kokos dziennie uchroni nas przed lekarzami. Żeby zaoszczędzić 20 rupii wystarczyło też przejść przez hotel i kupić doskonałe kokosy tuż przy ulicy. Ale nawet plażowe 50 rupii (1,25zł) nie było majątkiem.

Poza kurczakiem w Ella najlepszym jedzeniem z całej Sri Lanki była świeża ryba z grilla. Bez względu na knajpę, w której była zamówiona, ryba maślana w tamtejszym wykonaniu, prezentowała się i smakowała doskonale.
Do Mirissa trafiłyśmy szukając małej, nadmorskiej, wioseczki, z dala od zgiełku, miasta i turystów. Uniknęłyśmy Galle i kilku innych popularnych miejscowości. Ale dopiero po powrocie do kraju okazało się, że to czego szukałyśmy, jest jeszcze w Hikkaduwa, które teraz jest takie, jaka Mirissa była kilka lat temu. Mimo to warto pojechać pociągiem wzdłuż wybrzeża, zobaczyć różne miejscowości, i poznać smak nadmorskiej Sri Lanki. W Mirissa można wypłynąć na obserwację waleni i zobaczyć żółwie morskie, które tu właśnie są chronione po złożeniu jaj. I wbrew wszechobecnej muzyce i hałasowi można też odpocząć, posurfować i skakać na fali.

Fale w Mirissa doskonale nadają się zarówno do surfowania (na miejscu można wypożyczyć deski) jak i do skakania. Warto jednak uważać. Niektóre fale są tak wysokie, że człowiek zostaje pod wodą przemielony, nie raz obrywając dnem o głowę.

Tak wygląda metodyczne podejście do pokonania fali. Jednak nawet najlepsza strategia nie zawsze jest skuteczna.
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów bloga na facebook’u