Górna Austria. To tędy narciarze z północy Europy przejeżdżają do znanych austriackich kurortów narciarskich – Kaiser – Brixental, Saalbach Hinterglemm Leogang Fieberbrunn, czy też Ischgl (Tyrol). Przejeżdżają i nie wiedzą co tracą. Bo choć w Górnej Austrii nie ma 270 km tras jak w Kaiser i szczyty nie sięgają 3000 metrów, to nie ma tu też tłumów. W Górnej Austrii nie czekają na nas kolejki do wyciągów i brak stolików w okolicznych knajpkach. Jest znacznie taniej a do tego jest gdzie zostawić dzieciaki jeżeli chce się mieć dzień dla siebie. A i na stoku dzieciaki (i dorośli) liczyć mogą na zróżnicowane trasy i fun parki – ze skoczniami, przeszkodami i, od czasu do czasu, dedykowanymi zawodami. Po co więc jechać tam gdzie wszyscy, jeśli można jeździć na nartach taniej, a odważę się też powiedzieć, że i lepiej?
W drodze
Piąta rano. Ubezpieczona w dmuchaną poduszkę i książkę wsiadam do pociągu jadącego do Zurychu i dalej do Austrii. Za godzinę spotkam Ollie, a za sześć pozostałe koleżanki – blogerki. Choć w większości znamy się tylko z dwóch szalonych nocy, szykuje się zwariowany wyjazd. Narty, sanki i rakiety a to wszystko na zaproszenie Austria.info. Czy można lepiej spędzić zimowy weekend?
Zaspanymi jeszcze oczami czytam plan wyjazdu. W planie aż cztery ośrodki narciarskie (trzy dni i cztery ośrodki???), rejon UNESCO, 78 kilometrów tras. Brzmi nieźle. W programie narty, sanki, rakiety śnieżne. W głowie wizualizuję już kolejne zjazdy i cieszę się jak dziecko na te wszystkie trasy. W Zurychu spotykam Ollie i jak to bywa w towarzystwie i ze snu i z książki pozostają nici. W zamian narciarsko-snowbordowo narzekamy jedne na drugie. A że muldy usypują, a że drogę zajeżdżają. Dochodzimy do wniosku, że sanki nas pogodzą i stawiamy na to kto wygra ten wyścig.
W Salzburgu czeka na nas kawa i godzinna wycieczka busikiem. Robi się wesoło (choć ponoć niczego do kawy nam nie dosypali) i tak już zostaje do niedzieli. Nawet gdy w hotelu w Dachstein wszyscy, jak na blogerów przystało, rzucają się na Internet nie przechodzi nam głupawka. Siedzimy wpatrzone w snapy aż przechodzący turyści żartują, że nie po to jedzie się do Austrii, aby siedzieć z telefonem w ręku. Wiemy i dlatego już za chwilę jedziemy dalej.
Gosau
Niezgodnie z austriackim zwyczajem wychodzimy lekko spóźnione. Czeka już na nas niebieska…wódka, zrobiona ponoć z wody lodowcowej której zawdzięcza swój kolor, i pani przewodnik z lokalnego biura turystycznego. Pogoda zmieniła nam plany, więc sanek nie będzie. Naturalnie naśnieżany tor saneczkowy w Gosau nie jest wystarczająco zaśnieżony, wieczorem zostaje nam więc sauna. Tymczasem – po dwóch lodowcowych głębszych – wsiadamy do powozu. Nie jestem fanką powozów i wykorzystywania koni. I choć nie było pod górkę to zachęcam do wyboru innego środku transportu. Dookoła pełno jest tras spacerowych i do biegówek. Śnieg i piękne widoki aż się proszą, aby wykorzystać w pełni świeże powietrze.
Gosau położone jest 767 m.n.p.m i jest doskonałym punktem wypadowym dla narciarzy, snowboardzistów, piechurów wszelkiej maści i tych, którzy kochają rowery górskie. Nie jest za wysoko, jest zróżnicowanie i przede wszystkim nie jest tłocznie. A to ostatnie jest nieocenioną zaletą całej Górnej Austrii.
Po około pół godzinie, podczas której – jak na moją ciepłolubną krew – zdążyłam zmarznąć, zajeżdżamy pod Heimathauses, czyli odrestaurowane tradycyjne domy regionu, w którzych zobaczyć można jak dawniej mieszkali tutejsi mieszkańcy. Wita nas herbata z prądem (po upewnieniu się, że oni tak tu wszystkich witają zaczynam podejrzewać, że Austriacy piją więcej niż my) i kanapki z lokalnymi pastami, na którze wszystkie rzucamy się wygłodniałe. Gdzieś nam umknął lunch, więc śliniąc się w duchu spoglądam tylko jak reszta szama pączki na deser. Nie myślałam, że kiedyś za nimi zatęsknie.
Muzeum jest doskonałym plenerem fotograficznym. Pokoje wyglądające tak jakby ktoś je żywcem przeniósł z XVI wieku korzystając z machiny czasu. Zaścielone łóżko, tradycyjne stroje i schowek we framudzie , w którym chowali – zakazaną w Gosau – protestancką biblię. Tylko tutaj (choć nie bez przymusu) uchował się katolicyzm otoczony przez szerzący się dookoła protestantyzm. Stoi też stół stojący w rogu izby, na którym po śmierci członka rodziny stawiali trumnę, aby wszyscy mogli go godnie pożegnać. Do dzisiaj ponoć jest taka tradycja, choć ze względów prawno-humanitarnych bez udziału ciała zainteresowanego.
Dachstein West
Zakładam wypożyczone buty i sama w to nie wierzę. Rozmiar się zgadza, noga nie boli. Osiem godzin później je zdejmuję i myślę, że takie buty to i sama mogłabym wreszcie kupić. Na złość sobie jednak nie robię jednak im zdjęcia i później mogę tylko w głowę zachodzić co to za model. Zwłaszcza, że przez kolejne dwa dni i dwie wypożyczalnie takiego szczęścia już nie mam.
Już z wyciągu nic nie widać. Chmury wiszą nisko, ale są zbyt grube, aby na szczycie coś się zmieniło. Przed lunczem jeździmy w ciemno. Wiele razy zatrzymuję się, podążając za naszą instruktorką, aby nasłuchiwać głosów i zgadnąć w którą stronę skręcić. Tras jest mnóstwo. Głównie czerwone, choć nie brakuje i niebieskich i czarnych. Szusujemy pomiędzy trzema szczytami – Hornspitz, Annaberg i Zwisealm. Tę samą trasę powtarzamy tylko raz i to na wyraźne życzenie Kingi i Natalii, które postanowiły poskakać. Bo region ma coś dla każdego. Dla dorosłych i doświadczonych, dla dzieci – fun trasy nie wspominając o specjalnych rodzinnych hotelach z całodzienną opieką, dla wariatów, pfu skaczących miało być, dla początkujących i narciarzy „to ja się napiję grzańca i/lub gorącej czekolady”. Na stokach jesteśmy samiusieńcy. Myślimy, że to piątek, pogoda nienajlepsza, jutro pewnie będzie tłok. Z tą myślą zjeżdżamy na lunch i już wiemy gdzie podziali się wszyscy fani śniegu.
Lunczowy wybór może być tylko jeden. Choć nasza instruktorka kusi deserem to niemal jednogłośnie wybieramy Käsespätzle, czyli giga porcję (nikt nie ostrzegał, że jest giga) makaronu zapiekanego z serem i smażoną cebulką podaną wprost na patelni. Kalorii starczyłoby do jutra, czas więc wracać na stok. Mięśnie, po dwuletniej narciarskiej przerwie, zaczynają dawać się we znak, ale piękne słońce, błękitne niebo i oszałamiające widoki dają energię na maksa. Tylko instruktorka nieśmiało napomyka, że teraz przynajmniej widzimy, ze nie kłamała opowiadając nam o tych wszystkich szczytach dookoła.
Tak jeździć mogłabym i tydzień. Do lunczu robimy jakieś trzydzieści kilometrów, drugie tylko po nim. Ludzi nadal garstka, kolejek żadnych, a do tego śnieg ideał. O 16 nogi jednak mówią dość, kolejki powoli zamykają, a my kierujemy się na kolację. Po dwóch rozgrzewających herbatach dostaję wegę alternatywę do specjalnie przygotowanych dla naszej grupy żeberek i zajadam się makaronem z warzywami zadeserowanym (tak, wiem, nie ma takiego słowa, jeszcze) Topfenstrudel, które zostaje wykończone przez resztę towarzystwa. Wieczór kończymy w basenie i w saunie. I choć w hotelu weekendowo ludzi już coraz więcej to oba są tylko dla nas. Albo wszyscy jeżdżą albo nadal jedzą. Bo i o to i o tamto w Dachstein nie trudno.
Dachstein Krippenstein i rakiety śnieżne
Wurzeralm i Hinterstoder