Pięćdziesiąt metrów nad ziemią, z drinkiem w ręku i muzyką graną przez DJ’a. Wszystko na fotelu, przy barze. Pod nogami ateńska dzielnica przemysłowa Gazi, w oddali Akropol. Nad nami wielki przezroczysty parasol i niebo pełne gwiazd. Adrenalina, dreszczyk emocji i coś, czego niewielu próbowało. Upaliłam się? Niekoniecznie. Po prostu byłam w Atenach…
To był łut szczęścia. Czasami trzeba je mieć, żeby trafić tam, gdzie nawet nie myślało się, żeby iść. A gdzie iść warto, bo bez tego czegoś by nam jednak w życiu brakowało. A tak przynajmniej to właśnie czuję.
Zbieg okoliczności. W styczniu kupiłam bilety do Aten na Święta Wielkanocne. Wielkanoc w Grecji obchodzi się tydzień później, był to więc skuteczny sposób na ucieczkę bez większego planu. W marcu w Indiach poznałam blogerkę z Aten, z którą umówiłam się na przedświąteczną sobotę. Kilka godzin przez naszym spotkaniem Maria robiła sobie tatuaż. W nowym miejscu, u nowego tatuażysty. Takiego co to ktoś jej polecił. Było chwilę przed północą. Piłyśmy rakómelo. Przyszedł sms a w nim pytanie czy nie chciałaby w niedzielę wybrać się na podniebne cockaile. Zadała pytanie, choć mnie pytać nie trzeba, po drugiej stronie łącza ktoś się zgodził, miałyśmy zaproszenie. Tatuażysta okazał się również fotografem współpracującym z Dinner in the Sky. Chwila rozmowy kilka godzin wcześniej sprawiła, że postanowił ją zaprosić. Ona zaprosiła mnie, bo akurat w tamtym momencie siedziałyśmy razem. A ja skorzystałam z okazji i wypiłam najlepsze drinki w moim życiu. I to w jakim miejscu…
Jest sobie dźwig. Taki, jaki widuje się na budowie. Ten jednak nie przenosi materiałów budowlanych. Wisi na nim kilkutonowa platforma. Na środku jest bar. Po jednej stronie miejsce dla DJa, po drugiej dla kelnerki. Barman nie byle jaki. Pożyczony z okolicznej restauracji molekularnej Momix. Dookoła baru przymocowane są fotele. Prawie jak lotnicze, z pasami przypominającymi te od spadochronu albo porządnego roller coastera. Dwadzieścia dwie osoby mogą usiąść dookoła i wznieść się ku niebu. Platforma maksymalnie może wjechać na 50 metrów. My wjeżdżamy na 25. Wtedy jest najlepszy widok na Akropol. Gdzieś na wysokości głowy, w sam raz do robienia zdjęć. Przy 30m jesteśmy już na tym samym poziomie, trudno więc zrobić zdjęcie. Im wyżej tym bardziej z góry na wszystko patrzymy. Wznosimy się przy akompaniamencie „A sky full of stars” Coldplay’a. DJ dba o to, aby muzyka była cały czas dostosowana do momentu. I do podawanego drinka.
Drinki są wyjątkowe. Nie tylko nazwa nie mówi mi za wiele. Nawet w smaku nie jestem w stanie rozpoznać co piję. Bo i pewnie nic takiego wcześniej nie piłam. Każdy składnik dobrany jest tak, aby wywoływać konkretny efekt. Wszystkie razem tworzą magiczną całość, którą trudno nazwać, ale łatwo się nią delektować. Z menu można wybrać jeden z zestawów. Biorę pierwszy, najbardziej tajemniczy i najmniej spotykany. Na pierwszy ogień idzie Vanillatini – waniliowa stolichnaya, samos vin doux, puree z granatu i z truskawek oraz pewien typ piwa imbirowego, którego nie jestem w stanie nawet sprecyzować. W drugim podejściu imbir już był mocno wyczuwalny. Zgodnie z menu znów pojawiło się piwo imbirowe w towarzystwie stolichnaya i truskawek. Zresztą sam cockail miał niejednoznaczną nazwę Truskawkowego Mule. To jednak Stoli Kiss, czyli numer trzy został zwycięzcą, choć dwójka dzielnie walczyła i do końca wynik był bardzo wyrównany. Otóż zaserwowali coś, czego nie tylko nie potrafię nazwać, ale nawet opisać. Pijalne cudo, poza znaną już stolichnaya (bardzo sprytnie w danym menu nie mieszali ciężkich alkoholi), żurawiną i kto wie czym jeszcze, znajdywał się mastic, czyli grecka specjalność produkowana na wyspie Chios. Mastic, zwane również łzami chios, otrzymany jest z żywicy drzewa. Podczas żucia żywica mięknie i staje się przezroczysta i uwalnia się z niej lekko cedrowy smak. Może i nie zostanie moją ulubioną przekąską, ale pływając w drinku zdecydowanie wzbudza zainteresowanie.
Siedząc przy barze nie odczuwa się wysokości. Rozglądam się dookoła, rozmawiam z Marią, śmieję się, robię zdjęcia. Zerkam na dół i zaczynam czuć się jak na karuzeli. To dziwne uczucie, które daje radość, ekscytację i motyle w brzuchu mówiące, że sytuacja jest nietypowa. Obok nas siedzi właściciel całego przedsięwzięcia, Alexandros Papadopoulos. Ma lęk wysokości, ale sam przyznaje, że nie odczuwa jej o ile nie patrzy w dół. Coś w tym jest. Stabilny fotel, wygodny bar. Platforma nie kołysze się na wietrze, a przed chłodem chroni nas kocyk. Gra muzyka, kelner nalewa drinki. Sytuacja jak w barze. Tyle, że podniebnym.
W kwietniu wznieść się można dwa razy dziennie. Podczas zachodu słońca serwowana jest Momix-owa kolacja, dwie godziny później drinki pod parasolem gwiazd. W oddali widać Akropol, pod nami budynki dawnych fabryk i gazowni. To nie jedyna taka platforma na świecie. Jest ich w sumie na całym świecie 46. Zaczęło się dziewięć lat temu w Belgii. W większości krajów platforma regularnie się przemieszcza. Jedna odwiedziła nawet Warszawę. Tylko w Meksyku i Atenach stoją one przez kilka miesięcy w jednym miejscu. W Grecji na razie jest jedna – zainaugurowana 14 lutego, kiedy to aż dwie pary się sobie oświadczyły, w Meksyku jest ich aż dziewięć. Ta Ateńska to poniekąd spełnienie marzeń. Dowód na to, że można. Alexandros dwa lata temu pojechał do Belgii. W deszczu i wietrze jadł obiad na platformie, nie do końca wierząc, że przy tak kiepskiej pogodzie w Belgii atrakcja cieszy się takim powodzeniem. I to przekonało go, że w Grecji musi się udać. Dookoła siebie stworzył zespół, bo jak mówi – on nie ma pracowników. Wszyscy tworzą grupę, której zależy na projekcie. Nawet operator dźwigu nie jest tylko operatorem. Macha nam, uśmiecha się i sam kombinuje jak zrobić, żeby było lepiej. Platforma obraca się wokół własnej osi, podnosi pod jego czujmym okiem, to on sprawia, że bwz względu na to gdzie siedzisz, będziesz miał dobry widok. Ekipa faktycznie sprawia wrażenie dobranej, wszyscy wiedzą co mają robić. A przecież praca nie jest standardowa. Gdy my siedzimy, oni również mają uprzęże przypięte do platformy. Niewiele jest miejsca, aby się ruszyć, a mimo to wszystko działa sprawnie. Ktoś coś musi podać, w czymś pomóc. Ale także zagada, zrobi zdjęcie i puści kolejny, świetnie dopasowany do momentu, kawałek.
Czas mija ekspresowo. Chwilę przed końcem serwują nam na powyginanej łyżce coś co wyglądem przypomina kulki z płynem do kąpieli. Dość duża kulka, przezroczysta, uginająca się z płynem w środku. Wziąć do ust, pomóc jej pęknąć językiem i tak przytrzymać. Puenta wieczoru, molekularna, cokolwiek ostatecznie to znaczy. Zaczynamy się zniżać. Trudno nie poczuć żalu, że już się kończy. Drinki, moment, muzyka i doskonałe towarzystwo. Ale jak mówią – wszystko co dobre kiedyś się kończy. Cieszę się, że się udało. Przypadek sprawił, że spróbowałam kolejnego podniebnego doświadczenia. Dziękuję Marii i Dinner in the Sky, że przyjęli nieplanowanego gościa. Polecam, bo jest to coś, czego nie zrobi się na co dzień. I takich widoków na miasto nie zapewni żadna inna ateńska restauracja ;)
A jak wygląda platforma z perspektywy? Zajrzyjcie do filmiku nakręconego z drona, który kręcił się w okolicy.
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów Not Just the Dreams na facebook’u.