Hotele, hostele, guest housy. Oderwane od rzeczywistości pokoje mające dać nam odpocząc, z dala od rzeczywistości. Ale podróżując o tą rzeczywistość przecież chodzi. Dlatego czasem jest fajnie trafić do czyjegoś domu…
W Teheranie trafiam do położonego w północnej, bogatej, części miasta apartamentu. Videokamera przy drzwiach, wyłożona marmurami winda z przyjemną muzyką i zwyczajna klatka schodowa, w której leżą paczki jedzenia, środków czystości, napojów i buty. Choć na zewnątrz panuje przyjemna temperatura to od progu uderza mnie chłodny powiew. Wita nas ubrana w hidżab pani domu. Poza mną i moim, poznanym w Anglii, irańskim znajomym nie ma tu nikogo. Po córki pojedziemy jakiś czas później, odebrać je z prywatnej szkoły angielskiego. Pan domu jest jeszcze w pracy, zarządza jednym z największych producentów samochodów w Iranie.
Mija połowa mojej podróży po Iranie. Po trzydniowym pobycie na gorącej Qeshm mam ochotę jak najszybciej stąd uciec. Przepływam promem to znielubionego już przeze mnie Bandarabas i czekam na popołuniowy autobus, który zabierze mnie do bardziej znośnego klimatu. Kilka godzin, które mi zostało, spędzam z poznanym w Gruzji znajomym, który chwilowo tu rezyduje, i jego irańskimi znajomymi. Tym razem doceniam każdy zimny powiew klimatyzacji. Rozmawiamy jakbyśmy znali się dłużej. Razem jemy obiad, tak jakbym była znajomą. Uzupełniam stan wody i ze smutkiem wracam do ukropu. Dzień później, w Yazd, poznał dwie dziewczyny, które znalazły mnie przez bloga. Dopiero co rodzieliłam się z napotkanymi Węgierkami, a zaraz wpadnę w ręce Polek. Takie jest to samotne podróżowanie po Iranie.