O podróży do Japonii myślałam od dawna, czyli mniej więcej od dwunastu lat. Na początku to było tylko takie myślenie. Poznałam w hostelu Japonkę i co jakiś czas powtarzałam jej, że w przyszłym roku już na pewno przyjadę. To w sumie od tej Japonki się zaczęło. Od włoskiej Florencji.
Był akurat jakiś zjazd antyglobalistów. Milion osób w trzystutysięcznym mieście. Ja, wraz z setką ludzi z całej Europy, przyjechaliśmy na społeczną konferencję. Było nas dużo, więc prosto z dworca kolejowego autobusami, z obstawą policyjną, odtransportowali nas na miejsce naszego noclegu. Oni bali się, że jesteśmy zakamuflowanymi antyglobalistami, my mieliśmy frajdę z wycieczki. Gdy jednak dojechaliśmy na miejsce przestało być tak różowo. Włosi zakwaterowali nas w … zamkniętym szpitalu dla gruźlików. Włoska organizatorka zapomniała kluczy, a nasza całkiem spora gromadka – już bez obstawy policyjnej – rozsiadła się pod płotem. Mijały jednak minuty, później minęła godzina, a kluczy nie było. Było za to chłodno. To był listopad. W końcu nasi polscy koledzy postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Znaleźli dziurę w płocie, a później dziurę w murze. Przez wybite okno weszli do budynku, zawołali resztę ferajny, a sami na drugim piętrze znaleźli dziesięc łóżek. Takich metalowych. Bez materaca, z powykrzywianymi sprężynami. Na pierwszym piętrze, eksplorując teren „noclegowy” omal nie spadłam przez podłogę. W jednym z pokojów była dziura, przez którą pomachałam do tych, co na piętro jeszcze nie weszli. Zaczęło mnie dusić i gdy przypomniała o sobie alergia szybko doszłam do wniosku, że mimo „luksusowych” łóżek za długo tu nie zabawię.
W międzyczasie znalazły się jednak klucze. Okazało się, że jest druga – wyremontowana – część szpitala i tam właśnie mieliśmy gościć. Było czysto, bez kurzu, i koszmarnie zimno. Nie działały kaloryfery, a ja jeszcze podczas wcześniejszego wyjazdu do Austrii przekonałam się, że mój archaiczny – radziecki jeszcze – śpiwór nie wytrzymuje nawet letnio-nocnych temperatur. Razem z dwoma koleżankami ruszyłyśmy w miasto. Jeszcze bez plecaków, za to z mocnym postanowieniem znalezienia innego schronienia.
Autobus do naszego szpitala odjeżdżał co godzinę. Miałyśmy szczęście i godzinę później byłyśmy w centrum. Nic nie wyglądało dziwnie, nic nie było zabezpieczone. Bo był jeszcze telefon od Mamy. Gdy była w pociągu zadzwoniła do mnie spanikowana, bo we Florencji wszystko pozamykane. Zabytki zasłonięte, do centrum nie wpuszczają. Wszystko przez antyglobalistów. Mam wracać, bo jeszcze coś mi się stanie. Telewizja. Ruszyłyśmy więc miastem, żeby przekonać się, że antyglobalistów faktycznie sporo. W hostelach, guesthousach i globalnych sieciach hotelowych. To co zostało nie było na naszą kieszeń. Miałyśmy jednak odrobinę szczęścia. W samusieńkim centrum, w pobliżu atrakcji wszelakich, znaleźliśmy hostel. Trzy wolne łóżka w pokoju cztero-osobowym i calusieńska dziesiątka pusta. Zaliczka wpłacona i biegiem po walizki. Nasi znajomi jednak byli twardzi. Jeszcze. Postanowili zostać, a my ruszyłyśmy do ciepłych łóżek. Już o szóstej rano zbudził nas telefon. To nasi twardziele błagający o zarezerwowanie pokoju. Była impreza, był alkohol, a i tak przemarzli. Przez kolejne noce hostelowy pokój obok tętnił życiem.
To jednak nie o tamtym pokoju miał być artykuł, a o naszym. O czwartym łóżku. Zaraz po tym jak po jednej nocy wyprowadziła się od nas Kanadyjka, wprowadziła się Japonka. Cicha, małomówna. Ja, kierowana miłością do kultur i inności wszelakiej, poczekałam aż koleżanki wyjdą (wiadomo, że grupa peszy) i rozpoczęłam rozmowę. Z godzinę gadałyśmy. Ja dwa słowa po angielsku, ona trzy po francusku. Pięć minut wertowania słownika, bo obie nie wiemy o co chodzi. I znowu. Ja pięć słów po angielsku, ona po francusku, słownik. Coś jednak zagrało, bo już rok później Akiko była u mnie. W drodze z Japonii do Francji zawitała na moje 18-te urodziny. I wtedy też z angielskim nie było łatwo. Do dziś pamiętam jak przez piętnaście minut obrazkowo i aktorsko próbowałam wytłumaczyć czym jest earthquake, czyli trzęsienie ziemi. Nie pamiętam czy się udało.
Była też historia z nożem. I z chlebem. Bo chleb w Italii był twardy jak skorupa. Pyszny w środku, ale żeby się do tego środka dostać walczyłyśmy dzielnie dość długo. Podeszła Akiko i go przekroiła. Ot tak, po prostu, tym samym nożem. W międzyczasie były listy i paczki. To nie był okres facebook’a, twittera, email też nie był na porządku dziennym. Przynajmniej na początku. Pisałam więc te listy, Akiko odpisywała, czasem wysłałyśmy sobie prezent. I kiedyś dostałam japonskie potworki, jak to nieszczęśliwie wtedy nazwałam. I jak nazwałam tak napisałam, pytając czym one. Długo nie dostałam odpowiedzi. Kilka lat. Pojawił się Facebook i Akiko mnie znalazła. Nie wiem czy to przez te potworki przestała się odzywać, ale odzyskałyśmy kontakt. I tak znowu co roku powtarzałam, że w następnym roku to już na pewno. Że przyjadę.
W końcu trzeba było jakieś postanowienia noworoczne spisać na 2014. I padło na Japonię. Ileż można przekładać. I po dokładnie po 11 latach spotkałyśmy się z Akiko. W jej domu, z jej mężem i nieziemsko wstydliwym synkiem, Takuto (czyt. Takto). I znowu ja tęsknie, a Takuto do dzisiaj ponoć zabrania komukolwiek siadać na krześle kuchennym, na którym na sześć dni zagościłam w Tokio. „To krzesło Ewy, nie siadaj Mama.”