W podróży ważni są ludzie. Nie darmowe jedzenie w hotelu, nie luksusowe taksówki i piękne marmury. To właśnie ludzie sprawiają, że za dziesięc, trzydzieści czy pięćdziesiąt lat, wspomnimy właśnie to, a nie inne miejsce. Nie przypomną nam się granitowe podłogi, rak podany na złotym talerzu, a będziemy wspominać rozmowę z bezzębną babcią w zapadłej wiosce i rodzinę, która nie mając nic, daje nam wszystko, aż czujemy się głupio.
W Japonii nie spotkałam globroterów, wieloletnich podróżników, ani ludzi, przy których moje kilkutyodniowe wakacje stają się niczym. Spotkałam za to zwykłych ludzi. Niesamowicie uprzejmych sprzedawców. Hosta w Osace, który nic o mnie nie wiedząc zostawił klucze i zaprosił do domu, w którym jeszcze go nie było. Akiko, która po dwunastu latach od spotkania przyjęła mnie pod swój dach i zatrzymała niemal na tydzień. Wzrok sushi mastera, który zamiast skarcić, bo zdjęcia były zabronione, nieśmiało się uśmiechnął. Hotelarz, który zimnego wieczoru wyszedł z pustej recepcji, żeby odprowadzić mnie do SPA kilometr dalej. Czasem sekundy, minuty, a czasem dni i tygodnie. Momenty, które napawają nadzieją i sprawiają, że podróż staje się bogatsza.
Osaka
Zacznę wiec od Osaki. Zanim jeszcze wystartowałam, na mailu czekała na mnie instrukcja. Gdzie wsiąść, gdzie wysiąść, ile zapłacić. Nawet mapka jak dojść te 200m do mieszkania. Jak otworzyć skrzynkę na listy, jak przekręcić kluczyk w drzwiach, jednych i drugich. Znalezienie hosta w Japonii nie było łatwe. Nie na początku. Zapytania zaczęłam wysyłać ponad miesiąc wcześniej. Z datą, z godziną, planami podróży. Dostałam nawet kilka potwierdzeń, ale nikt nie doczytał, że chodzi o listopad. Odłożyłam to na później, coraz bardziej załamana cenami hoteli. Ponownie odezwał się Takao. Nieraz przepraszał mnie, że pomylił wrzesień z październikiem. Ale w końcu potwierdził, że może mnie przyjąć. Sędziował tego dnia na zawodach gimnastycznych, ale to nic nie szkodzi. Zostawi mi klucze, odpocznę, a on wróci wieczorem i jak nie będę spała to jeszcze pogadamy. Mam zająć jego łóżko, on przenocuje na kanapie. Dokładne instrukcje sprawiły, że na miejsce dotarłam bez przeszkód. Zostawiłam plecak, wzięłam klucze i poszłam na kolację. Wieczorem miał przyjść on i jakaś francuzka, która spała z nami. W pokoju wielkości klitki, może z 5m2. Ale o dziwo nie było ciasno. Takao faktycznie uparł się na sofę. Francuzka koniecznie chciała spać na futonie, a ja z przyjemnością zajęłam łóżko. Bo łóża w Japonii są niesamowicie wygodne. Twarde, ale na tyle, że śpi się jak w niebie. I tak okupowaliśmyrazem te 5m2 przez dwie noce. Cały dzień spędziliśmy z Takao, a Patricia w połowie dnia poszła własną drogą. Takao kupił dzienny Osaka Pass, więc razem postawiliśmy na atrakcje turystyczne. Ja witałam Japonię, on żegnał Osakę. Byliśmy ostatnimi gośćmi. W kolejnych dniach wyprowadzał się do rodziny, aby następnie wyruszyć w kilkumiesięczną podróż po Europie. Lada moment pewnie zobaczymy się na starym kontynencie.
Kurashiki
Po kilku dniach w wieloosobowych pokojach hostelowych, wypełnionych Tajwańczykami, dla których lot do Japonii to koszt około $20, trafiłam do japońskiej rodziny. Przez kilka dni prawie z nikim nie rozmawiałam. Nie przeszkadzało mi to szczególnie, ale żal mi było, że nikogo ciekawego w hostelach nie spotkałam. Yuko czekała na mnie na dworcu. Właściwie nie planowałam wizyty w Kurashiki. Szukałam czegoś w Okayama, ze względu na możliwość podniebnego jeżdżenia na rowerze. Rollercoaster, tyle, że siłą własnych mięśni. I wtedy zobaczyłam zdjęcie. Starsze małżeństwo, rozpromienione szczerym, ale trochę śmiesznym, uśmiechem. W opisie informacja o słabej znajomości języka i gościnie wyłącznie, gdy ich córka jest w domu. Szanse miałam marne, ale co szkodzi spróbować. Mej radości nie było końca, gdy okazało się, że chcą mnie przyjąć. Potwierdzając zresztą kliknęli „odrzuć”. Zobaczyłam więc ten uśmiech przed bramkami i wiedziałam, że będzie pięknie. Samochodem pojechaliśmy na przedmieścia. A może to miasto jeszcze było, choć odległe.
Wjechaliśmy w podwórze, za którym krył się niepozorny domek. Radosny piesek przywiązany był do zbyt krótkiego łańcucha, a na korytarzu była mała klatka, psia noclegownia. Serce mi się kroiło, nawet coś powiedziałam, nie pasowało mi to obrazu tych serdecznych ludzi. Dom był typowo japoński. Na podłogach tatami, papierowe ściany. Stół z obniżeniem w podłodzie, aby wygodnie usiąść i mój pokój z przesuwanymi drzwiami. W pokoju roznosił się specyficzny zapach, dość często spotykany w japońskich domach. Przez ścianę byłą sypialnia, przez którą wieczorem bałam się ruszyć, by nikogo nie obudzić. Była herbatka, ciastko. Ruszyliśmy do centrum.
Kurashiki jest cudowne. Małe uliczki, drewniane domku. I piękne kanały. Było jeszcze jasno, a ja przez internetowe zdjęcia, czekałam na wieczór. Ale to już był plan na później. Yuko szła na lekcję angielskiego, ja planowałam w tym czasie zobaczyć miasto. Los i Yuko chcieli jednak inaczej. Źle się poczułam i konieczna była wizyta w toalecie. A ta najbliższa była w ośrodku, w którym odbywały się lekcje angielskiego. W międzyczasie dołączył do nas Shigeki, mąż Yuko. Od słowa do słowa i namówili mnie do zostania. Krótka dyskusja z nauczycielem i nie było odwrotu. Australijczyk w średnim wieku, poza doskonałym (czyli nieaustralijskim) akcentem, znał równie dobrze japoński, który w śmieszny sposób ze sobą łączył. Zaprosił mnie na środek, przedstawił jako drugiego nauczyciela i pilnował, żebym ze swojej roli się wywiązywała. Niektórzy się wstydzili, inni tylko ze mną chcieli rozmawiać. Jedni angielskiego nie znali wcale, inni radzili sobie całkiem dobrze. Po angielskim poszliśmy na sushi. Normalnie Yuko ugotowałaby okonomiyaki, ale przez lekcje było już późno.
Restauracja sushi train, talerzyk z dwoma kawałkami sushi już za 100 yenów. Wszystkiego musiałam spróbować. Co chwilę zgarniali z taśmy jakiś talerzyk i jeden kawałek obowiązkowo lądował przede mną. Omal nie pękłam, ale było pyszne. Trzyosobowa kolacja i całe 45zł. Szaleństwo. Następnego dnia pojechałyśmy jeszcze na punkt widokowy. Yuko była pielęgniarką. Już nie jest. Rok temu przeprowadzili się do Kurashiki. On, lekarz, znalazł pracę, ona została w domu. I od czasu do czasu przyjmowała gości. Przyjmowała godnie. Z dziesiątkami ciekawych książek, doskonałą wiedzą o Japonii, opowieściami i japońską tradycją, którą chciała się podzielić. Shigeki jeszcze przyszedł na dworzec. Specjalnie zerwał się z pracy, aby mnie pożegnać. Żałowałam, że zostałam tylko na jedną noc. Sporo mnie ominęło, ale w Hiroshimie czekał już na mnie Ryo.
Hiroshima
Ryo to kolejny przykład wolnego zawodu. W Japonii liczy się służba społeczeństwu. Wysoko cenieni są urzędnicy, pracownicy korporacji, ludzie, którzy życie poświęcają pracy. A Ryo był muzykiem. Uczył grać innych, mógł więc swobodnie dostosowywać swój grafik. I czasem tylko czuł, że społeczeństwo traktuje go inaczej. Ryo też czekał na mnie na dworcu. Też ugościł herbatą i ciastkiem. Nadziwić się nie mógł, że w Osace była nas trójka, zaskoczyło go też, że wieczorem chcę zwiedzać miasto. Pojechaliśmy do centrum.
Zobaczyć Plac Pokoju, pozostałości bombardowania z 1945 roku. Katedra wybuchu, jeden z niewielu ocalałych budynków, płomień atomowy, pomniki, tysiące żurawi każdego dnia składanych na pamiątkę poległych. Nie lubię takich miejsc. Przytłaczają mnie, zasmucają i jeszcze bardziej skłaniają ku niezrozumieniu. Niezrozumieniu ludzi, którzy pragną wojny, nienawiści. W imię jakiś swoich zysków, celów lub w imię boga. Na całym świecie, każdego roku. Ale Ryo opowiadał. Mówił tak, jakby był tam wtedy. W Hiroshimie fakty zna każde dziecko. Wie kiedy to się stało, dlaczego, kto ucierpiał. Zna każdy pomnik, każdy symbol. W rocznicę tragedii składa żurawiowe wieńce, uczestniczy we wspólnych modlitwach. Ryo więc opowiadał, a ja z przytłoczenia chciałam ucieć. Wiedząc, że nie mogę i nie powinnam.
Kolejny dzień był przyjemniejszy. Pojechaliśmy razem do Miyajima. Mała wysepka niedaleko Hiroshimy to główny cel wypraw turstów w ten region kraju. Dziesiątki świątyń, brama toro, która stanowi jeden z trzech najpiękniejszych widoków w Japonii (według jakiegoś rankingu, ale Japonia bardzo się tą trójką szczyci), trekking na szczyt lub kolejka linowa, po której i tak czeka nas około półgodzinna wspinaczka. Widoki na okoliczne wyspy i ulewa na samym szczycie góry. Tu znowu słyszę ciekawe historie, trafiam na nieodwiedzane piętro jednej ze świątyni, z którego przez okna wychodzi się na taras. Na dole jakiś człowiek krzyczy, że to zakazane, Ryo się dziwi, a ja nigdzie nie znajduję żadnego zakazu. Tu też nie trafiłabym bez spotkanych na swojej drodze ludzi. Dochodzi jednak wieczór a ja muszę uciekać. Tym razem do zarezerwowanego hotelu kapsułowego w Kioto, który jak zwykle czeka na mnie za wcześnie. Do Osaki dojeżdżam późno. Nie ma już Shinkansenu do Kioto, więc zamiast dziesięciu minut jadę niemal godzinę. Jeszcze metro, kilkunastominutowy spacer i na miejsce docieram trzy minuty przez zamknięciem. Dostaję swoją kapsułę i znowu spędzam kolejne dni w pojedynkę.
Tokio
Aż do Tokio. Moja znajoma z Florencji, Akiko, mieszka tu z mężem i synkiem, codziennie całe dnie spędzając w pracy. Umówiłyśmy się na środę. W czwartek weźmie urlop i zwiedzimy razem miasto. Jest tymczasem wcześniejszy piątek, a ja – po dwutygodniowym szwendaniu się od hostelu do hostelu – postanowiłam zrobić sobie bazę wypadową w Tokio. Zarezerwowałam prywatny pokój, gdzie zamierzałam rozłożyć swoje rzeczy i zapomnieć przez chwilę o plecaku. Na próżno. Na właściciela mieszkania znalezionego przez AirBnb czekam czterdzieści minut. W końcu dzwonie ponownie, bo miał być po dziesięciu. Zdziwiony, że się niecerpiliwie, w końcu dociera.
Mieszkanie jest brudne, a pokój prywatny okazuje się drugim piętrem trzypiętrowego łóżka. Piętro na wyłączoność, w końcu pierwsze i trzecie oddzielone są kotarką. Osobne wejście nie do końca jest osobne, bo na ścianie są drzwi kolejnego pokoju. Nie ma miejsca na rozłożenie nawet malutkiego plecaka. Już wiem, że nie zostanę tu na dłużej. Poszukiwania noclegu na sobotę spełzają jednak na niczym. Najtańszy nocleg, nie tylko w Tokio ale i okolicy – mierzonej trzygodzinną podróżą pociągiem, kosztuje minimum 1200 zł.
Postanawiam zostać, ale sms z informacją, że zamieszka tam ktoś inny przywołuje mnie do porządku. Piszę do Akiko. Nie chciałam zawracać jej głowy. Cały dzień w pracy, wieczór z dzieckiem. Na miejscu okazuje się jednak, że jest w ciąży. Zagrożonej. Całe dnie w domu skutecznie mogę urozmaicić ja. A nawet jak nie urozmaicę to i tak z przyjemnością spędzi ze mną trochę czasu. Zostaję sześć nocy, niepotrzebnie tracąc pieniadze na zarezerowany wcześniej nocleg od niedzieli. Nigdy tam nie docieram.
Mąż Akiko codziennie gotuje kolację. Już pierwszego dnia dostaję wersję wegetariańską. Na stole króluje ryba, ale nikt nie widzi problemu, żeby dla mnie zrobić coś bez niej. Ja też gotuję. Autorską zupę pomidorowo – kukurydzianą i penne pesto, choć w Japonii o składniki nie jest łatwo. Codziennie rano, bo pierwszych dobrze przespanych nocach od tygodni, jemy śniadanie z jej synkiem, Takuto. Takuto nie chce do mnie podejść ani porozmawiać, ale po moim wyjeździe pyta gdzie jest Ewa i rezerwuje dla mnie krzesło, na którym siadałam. Całymi dniami zwiedzam Tokio i okolice, jeźdżąc do Pięciu Jezior, Hakone, zwiedzając kolejne dzielnice Tokio. A wieczorem wracam do pięknego domu wypełnionego śmiechem bliskich mi już osób. I Akiko, która po dwunastu latach przyjęła mnie, jakbyśmy widziały się kilka miesięcy temu.