Wchodzę do świątyni. W kantorku starszy mnich siedzi na podłodze obłożony księgami, zeszytami, rachunkami. Przedstawiam się a on z uśmiechem podaje mi kartkę. Z instrukcją. Nie mówi po angielsku. Przekonałam się już, ze w Japonii „na migi” też nie działa. Wypełniam kartę meldunkową, płacę. Mnich powoli wstaje i z ogromnym kluczem w dłoni prowadzi mnie do mojego pokoju. Spodziewam się małej klitki, bez łazienki, najprawdopodobniej bez okna. Wybrałam najtańszy pokój. Nie w tej świątyni, najtańszy w Koyasan.
To co zastałam mnie zaskoczyło. Pokój był ogromny. Z cztery razy większy niż wieloosobowe klitki, w których dotychczas w Japonii mieszkałam. Była łazienka, prysznic. Było wyjście na ogród! Niby nic takiego, ale ja wtedy czułam się jak w niebie. I do tego byłam w świątyni. Pokój wyglądał jak standardowy pokój w tradycyjnym japońskim domu. Na podłodze tatami, przesuwane drzwi, ściana z papieru wychodząca na ogród. Niski stolik, poduszki do siedzenia, futon. Rzuciłam się do otwierania drzwi na ogród.
Japońskie ogrody, zwłaszcza te przy świątyniach, mają w sobie coś magicznego. Czuje się w nich energię, spokój, symetrię bez symetrii, magię. Czasem wystarczy żwirek z wielkimi kamieniami, żwirek z parasolkami, a czasem krzewy, drzewa, bambusy. Bez względu na to co w nich jest czuje się to coś. Ogród przy świątyni Sekisho-in był „standardowy”. Duży stawek na środku, dwa mostki, wiele krzewów. Z wielu pokoi i sal bezpośrednie wyjście do ogrodu. Niewiele z niego skorzystałam. Po powrocie było zimno, bardzo zimno.
Koya-san, czyli w dokładnym tłumaczeniu Góra Koya, położona jest na wysokości około 800 m n.p.m., tamtejszy klimat jest specyficzny dla rejonów górskich. Ciepło jest wyłącznie, gdy miasto ogrzewa słońce. Po zmroku robi się zimno, a temperatura w październiku spadała do około 5 stopni, podczas gdy za dnia było około 20 stopni Celsjusza. Wróciłam ogrzać się do pokoju. Wifi działało jednak tylko przy wejściu, przy szeroko otwartej bramie, usiadłam więc na chwilę na sofie. Już po minucie przymarzałam. Wewnątrz temperatura nie różniła się od tej na zewnątrz. Także kanapę mi zabrali, gdy okazało się, że gościom nie wolno tam przebywać. Skończyłam wrzucać zdjęcia na instagram, pisać na facebook’u, sprawdzać pocztę i wróciłam do pokoju. Zastanawiałam się co na siebie ubrać na noc i jak zmróżyć oko w takiej temperaturze.
Zaczęłam odkrywać pokojowe cuda. W rogu stał mały grzejniczek nawiewowy. Włączyłam go maksymalnie i uciekłam do sento, świątynnej łaźni. Woda parzyła moje wymarznięte ciało bardziej niż zwykle, ale sprawiało to też więcej przyjemności. Z wody wygoniła mnie dopiero ciemność, która nastałą po tym, jak przypadkowo ktoś wyłączył światło. Najwyraźniej byłam za cicho. W pokoju było już odrobinę cieplej. Na stole czekała na mnie gorąca woda w termosie, zielona herbatka i ciastko. Rozsiadając się przy stoliku dostrzegłam kabelek. Pod stolikiem było ogrzewanie, na łóżku czekała hiper ciepła kołdra. Byłam uratowana. Do tego stopnia, że na noc wyłączyłam grzejnik.
O siódmej rano w świątyni odbywała się ceremonia. Dołączyć mogli goście, stłoczyliśmy się więc obok siebie na ławeczce. Modlitwy i dźwięk dzwoneczków przeplatane był szczękaniem zębów. To było ciekawe doświadczenie, choć cieszyłąm się, że trwało tylko pół godziny. Powietrze przepełniały jednostajnie wypowiadane modlitwy, ich regularny rytm. Większość gości była obcokrajowcami, nikt więc nie rozumiał co się dzieje. Po jakimś czasie jeden z mnichów podszedł do nas, pokazał, żeby podejść bliżej. Zaczął o czymś opowiadać, po japońsku. Na końcu rozdał sznurkowe bransoletki i pokazał w jaki sposób się pomodlić. Kolejno odchodziliśmy od niego, podchodziliśmy do poszczególnych ołtarzyków. Niektórzy się modlili, inni zapalali kadzidełka. Ceremonia dobiegła końca, a my udaliśmy się na śniadanie.
W długiej sali niziutkie, małe stoliki rozstawione były w dwóch rzędach. Już przy rezerwacji można było wybrać wersję posiłku. Część wybrałą dużą porcję, choć moja standardowa była w zupełności wystarczająca. W Koya-san króluje kuchnia wegetariańska. Zamieszkujący tam od wieków mnisi sprawili, że Koya-san to prawdopodobnie jedyne miejsce w Japonii, które jest rajem dla wegetarian. Na śniadanie czekał na nas nieodłączny ryż, tofu, miso, japońskie warzywa. Mnisi dolewali herbatę i donosili ryż. Kolejne osoby zaczęły powoli wychodzić. Przyszedł czas na ogrzanie się na słońcu.
Do Koya-san warto pojechać. Warto wydać trochę więcej i przespać się w świątyni. Pokój jest tylko pokojem, ale kręcący się dookoła mnisi, wspaniałe sale, poranna modlitwa, śniadanie, są tego warte. Warto też wydać trochę więcej i zjeść w świątyni kolację. Warto zabrać ze sobą ciepłe ubrania i otworzyć umysł. Spędzić tam nie kilka godzin, ale dwa dni. Zwiedzić nie tylko świątynie, ale również lasy i cmentarz, na którym swoje ostatnie lokum chcieliby mieć wszyscy. Warto poczuć ten klimat, atmosferę, poznać japońską kulturę w tradycyjnym, nienowoczesnym wydaniu. Po prostu warto.
Zobacz także jak nocuje się w japońskim hotelu kapsułowym.
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów bloga na facebook’u.