Przyjechałam. Mimo, że byłam w Azji, czułam się inaczej. Dotychczas moje azjatyckie kraje były mniej lub bardziej się rozwijające. Była Tajlandia, Laos, Sri Lanka. W przypadku niektórych można z czystym sumieniem powiedzieć, że w swoim rozwoju są znacznie dalej niż inne. Ale jednak są gdzieś w trakcie. I była Japonia. Kraj, który niegdyś niemal jak obecne Chiny, rozwijał się na podróbkach. Kraj, który na podróbkach nauczył się tyle, że obecnie japońska jakość oznacza niemal gwarancję zadowolenia. Kraj, który przez swoje wybory w II Wojnie Światowej zapłacił cenę większą niż jakikolwiek inny kraj na świecie, będąc pierwszym – i miejmy nadzieję ostatnim – żywym poligonem doświadczalnym bomby atomowej. Kraj niesamowicie posłusznych, ukierowanych na dobro ogółu, ludzi, którzy w swej niesamowitej posłuszności i ugrzecznieniu wydaje się wręcz dziwny. Kraj, w którym roczne średnie spóźnienie niektórych pociągów nie przekracza minuty, a na ulicach nie ma śmieci choć nie ma też koszy. Kraj absurdów, dzieciaków poprzebieranych za bajkowych bohaterów, hello kitty i pokemonów, równie popularnych wśród dorosłych, jak i dzieci. Kraj, który mnie zachwycił, który mnie rozkochał (choć powiedziałabym ze świadomością swoich niedociągnięć), kolejne miejsce na Ziemi, w którym spokojnie mogłabym na jakiś czas zamieszkać. Ale dlaczego właściwie? Co w Japonii jest takiego, że przyciąga, wciąga i pochłania? Poznajcie moją historię… ;)
Wysiadam z samolotu. Podróżuję dość sporo, więc ani lot samolotem, ani nowe lotnisko generalnie nie robią na mnie większego wrażenia. Owszem, pozachwycam się czasami palmami rosnącymi w hali odlotów, wielkimi placami zabaw w hali transferów, ale dawno wyginęła już u mnie niepewność, przerażenie, a nawet ta cholerna – przyjemna i bardzo się czasem przydająca – ciekawość nowego miejsca. Po prostu, lotnisko. Wysiadam więc, szybki przegląd znaków i kieruję się po swój plecak. Później odstanie swojego w kolejce, chwila zastanowienia – znowu nie wpisałam realnego adresu zakwaterowania, odcisk palców, zdjęcie, wolność. Zazwyczaj nie odwiedzam informacji turystycznych, w Osace robię jednak wyjątek. Przyglądam się mapkom, po raz pierwszy kupuję całodniowy bilet nie tylko na komunikację, ale też do atrakcji turystycznych. Staję się turystką. Pierwsza chwila niepewności spotyka mnie przy bramce na dworzec. Wszędobylskie krzaczki nijak nie pomagają odnaleźć stacji, do której muszę dojechać, a ja w ramach nieprzygotowania oczywiście nie spojrzałam wcześniej na mapę. Podchodzę do okienka, mówię, dostaję dwa bilety. Po drodze pani sprzątająca bezinteresowanie, bez pytania, zerka ukradkiem na bilet i pokazuje drogę. Lubię to w Japonii. Ludzie są pomocni, bezinteresowni. Czasem się co prawda wstydzą, ale gdy widzą, że ktoś potrzebuje wsparcia – zawsze podejdą. Nie wiem skąd to się bierze.
Trafiam na miejsce. Zabieram klucze ze skrzynki, zostawiam bagaż, idę coś zjeść. Małe rozczarowanie. Ceny jakieś wysokie, a zdjęcia nie rozwiązują problemu nieznajomości tutejszej kuchni. Zamawiam ogórka z chili. Ale o tym dowiaduję się pół godziny później, gdy już go dostaję. Długo po niezamówionym, acz pysznym tofu, i niezbyt pysznym tuńczyku. Pierwsze złamanie postanowień. Bo ja generalnie jestem wegetarianką. W Polsce, Europie, Stanach, nie tykam mięsa – czy to czworonożnych czy rybich. W Japonii złamałam się w pierwszych godzinach. Bo kultura. Wiem, głupie wytłumaczenie, ale proszę – bez hejtu. W Japonii zostawienie jedzenia na talerzu nie jest mile widziane. Później łamałam się tylko przy sushi. Bo sushi kocham. Nie, nie jem ryby, nawet w sushi, nigdzie indziej. Tyle, że wiele wiele lat temu, krótko po tym jak zakochałam się w sushi, a mięso jeszcze jadłam, marzyłam o tym jakby ono smakowało w Japonii właśnie. Do Japonii dotarłam za późno. W momencie przechodzenia na wegetarianizm pomyślałam tylko o jednym. Nie o schabowym, kurczaku czy bigosie, a o sushi właśnie. I do dzisiaj, wzdrygając się już na zapach mięsa, sushi budzi we mnie tęsknotę. Jedna cholerna rzecz, której mi brakuje. I jedyna rzecz, którą chciałam spróbować „pomimo”. Ale tuńczyk z grilla to nie sushi. Więc obietnicę przed samą sobą załamałam.
Spotkani Japończycy pokazywali, że moje doświadczenia i wiedza zdobyta, a może i trochę stereotypy, są właściwe i pozytywne. Oczywiście, jak każdemu narodowi, można być im coś zarzucić. Ale tutaj – będąc krótko – czułam się dobrze. Idąc na pociąg mogłam liczyć na to, że przyjedzie. Pytając, dostawałam odpowiedź. Będąc u kogoś miałam gościnę i chęci do podzielenia się swoimi historiami i wiedzą, o kraju, o historii, o Japonii. Nikt nie myślał – a nawet jak myślał to tego nie pokazał – że skoro jestem kobietą, do tego samą, to pewnie liczę na coś więcej. A nawet jak ja nie liczę to nikt inny też nie liczył. Czułam się dobrze i bezpiecznie. Japonia zresztą jest bezpieczna. To jeden z najbezpieczniejszych krajów świata. Nie tylko pod kątem braku przestępczości. Nawet jakby o zdrowie było łatwiej. Epidemia eboli zaczęła się przecież wiosną. A może to jeszcze zima była. W tym czasie byłam w Kanadzie, w Stanach, w kilku krajach Europejskich. Startowałam i lądowałam kilkadziesiąt razy, na przeróżnych lotniskach. Ale tylko tutaj, w Japonii, przed wyjściem z lotniska sprawdzali temperaturę. Ekspresowo, skanerem, nie trzeba się było nawet zatrzymać. A mimo to oni kogoś zatrzymali. Nowoczesność. I choć poczułam się lepiej to dwie myśli przeszły mi przez głowę. Że ten skaner powinien być przed wejściem na pokład a nie po fakcie. I że akurat wtedy byłam przeziębiona. Co, gdybym akurat miała temperaturę?
Miasta Japonii mają coś wspólnego z resztą Azji. Niskie budynki, kable na wierzchu. Tylko tutaj te kable to nie przez biedę i brak infrastruktury. Tu kable są elementem strategii. Ochrony przed skutkami trzęsień ziemi, tak częstych w tym regionie. Na pierwszy rzut oka nielogiczne. Z kablem na wierzchu o pożar łatwiej. Ale co, gdyby co kilka miesięcy, naprawiając uszkodzenia, trzeba było rozrywać asfalt na co drugiej ulicy?
Japończycy mają świra na punkcie jedzenia. Mimo, że tutaj nie ma ulicznych straganów na każdym metrze, to kultywują posiłek niesamowicie. Wszystko musi być świeże, smaczne, wyjątkowe. Ale przede wszystkim musi być piękne. W Japonii nie ma miejsca na nałożone byle jak purre, polane byle jakim sosem w byle jaki sposób. Nie mówię, że wszystko jest pyszne. To pewnie i od gusty zależy i umiejętności kucharza. Ale o idei japońskiego jedzenia świadczy choćby fakt, że kucharz, zanim dotknie ryby, przez rok, czasem dłużej, uczy się gotować ryż. Ryż.
I jest też sushi. Ile japońskich potraw zna przeciętny Polak? Sushi, może miso – zwłaszcza jeśli bywał na tym sushi. Kojarzy nori, choć zdecydowanie nie jak coś, co można przegryzać między posiłkami. Zazwyczaj śmieje się z glonów i jedzenia morskiego zielska. W Japonii to coś więcej. Napatrzeć się nie mogłam, gdy dwuletni Takuto, synek koleżanki, błagał mamę o wieczorną przekąskę. Późno było, po kolacji. Nimm2, chrupki ryżowe, jakaś czekoladka, tak sobie myślę. A to były małe suszone rybki, o które walczył jeszcze pół godziny później, gdy chcieliśmy je zabrać, żeby nie zjadł wszystkich. Podobną wojnę odbył zresztą o nori właśnie. Cięte, w paskach, które sama sobie jako przekąskę do Polski przywiozłam.
Pisząc to siedzę w pociągu. Polskim, intercity. Pociąg spóźniony był tylko 15 minut, gdy odjeżdżał z centralnego. W Kutnie jednak stanął, 35 minut za późno, i już nie ruszył. Miałam szczęście, bo w przeciwieństwie do kilkuset innych pasażerów, mam gdzie siedzieć, gdy się przesiadłam. Wbiegając na peron obliczałam szansę zatrzymania się pociągu w określonym miejscu. Czy pierwsza, czy druga klasa. Czy drzwi będą dalej, a może bliżej. I czy za daleko nie jestem, bo tu to się może już lokomotywa zatrzymać. W Japonii nie ma takich wątpliwości. Na peronie namalowane są kreski. W kolorowym prostokącie numerek z nazwą pociągu. Bo na peronie mogą zatrzymać się różne, z różnymi wagonami. Ale zawsze wiesz, gdzie drzwi, gdzie wagon, i który. Pasażerowie grzecznie czekają w ogonku. Wypuszczają najpierw, a później wchodzą kolejno. Nikt nie próbuje się wepchnąć, przepychać. Nikt nie oszukuje, stając obok ogonka. Niby jak wchodzi jedna a nie pięć osób jednocześnie to strata czasu. Ale tam wszystko idzie gładko, o czasie, bez pośpiechu. Po prostu, porządnie.
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów bloga na facebook’u.