„Będziesz w Japonii? Koniecznie zobacz jeden z ich festiwali.”, „Prawdziwą Japonię poznasz dopiero, gdy trafisz na festiwal”, „Masz szczęście, tego dnia jest festiwal, musisz to zobaczyć!”. To tylko niektóre z zachęt, które słyszałam przy okazji wyjazdu do Japonii. A że w Japonii festiwali jest wiele to i nie miałam większego problemu, aby w nich uczestniczyć. Jak więc jest naprawdę? Czy warto?
Ogólnie rzecz biorąc lubie festiwale. Co prawda nie zachwyca mi panujący na nich tłok, ale dzięki nim można poznać odrobinę lokalnej kultury, muzyki, strojów czy kuchni. W Poznaniu z okazji Imienin Marcina jemy rogale, w Bazylei o czwartej nad ranem gaśnie światło i zaczyna się trzydniowy pochód, a w Hiszpanii walczą pomidorami. I choć tego ostatniego jeszcze na własne oczy (pomidory?) nie widziałam to nie trzeba mnie długo namawiać, aby festiwal – gdy nadaża się ku temu okazja – zobaczyć. Dlatego nie zastanawiałam się długo, gdy odkryłam, że w Kioto zamiast jednego uda mi się odwiedzić dwa, a w Tokio odbywać się będzie akurat wielka wystawa chryzantem, którą ponoć trzeba zobaczyć.
Przyjazd do Kioto dostosowałam więc do grafiku organizatorów. Zamiast pobyć jeszcze kilka godzin w Nara już z samego rana zwlekłam się z łóżka i ruszyłam dalej. Biegiem zostawiona torba w hostelu nie pozwoliła mi się jeszcze zameldować ze względu na wczesną godzinę, a w jeszcze większym biegu spacer na miejsce parady w brutalny sposób udowodnił, że na mojej mapie skala się nie liczy*.
Jidai Matsuri
Po długim marszu w końcu dotarłam w okolice Pałacu Imperialnego. Cała parada, bo to ona właśnie jest główną atrakcją dnia, trwa około dwóch godzin i przechodzi pomiędzy wspomnianym Pałacem i Świątynią Heian. Każdego roku, 22 listopada, w dniu rocznicy założenia Kioto, około dwóch tysięcy uczestników przebiera się w stroje z różnych epok a także za znane postaci japońskie. W ciągu tak krótkiego czasu mamy okazję podziwiać ponad tysiąc lat historii Kioto. Historii podzielonej na epoki a także na ponad dwadzieścia motywów, zaczynając od epoki Meiji z XIX wieku i kończąc na okresie Heian w roku 781. Niektórzy jadą konno, niektórzy tańczą, inni wojskowo maszerują. Jest to więc widowisko nie tylko wizualne, ale też kulturoznawcze, do którego jednak mi osobiście przydałby się krótki przewodnik.
Nauczona doświadczeniami z innych parad zajęłam strategiczne miejsce na metalowej budce elektrycznej. Co prawda podejrzane było, że wszyscy – a głównie Japończycy – zajęli cały przeciwległy chodnik, ale analizując swoje szanse na zajęcie strategicznej foto pozycji tam i na budce, wybrałam tą drugą. Szybko okazało się, że na budkach jest nas więcej, ale po tej stronie chodnika zostali tylko turyści. Nie bez powodu. Otóż Japończycy, jako naród na wskroś pragmatyczny, puścił pochód dwoma nitkami ruchu, pozostałe dwie zostawiając dla ruchu kołowego. I tak autobusy, ciężarówki i co większe samochody skutecznie przeszkadzały w dobrych ujęciach. Przeszkadzała też nuda. Podejrzewam, że znając historię Japonii odrobinę lepiej, widziałabym więcej. Sprawiłoby mi więcej frajdy i mogłabym stroje odnieść do konkretnych wydarzeń. Niestety, po mniej więcej piętnastu minutach, bardzo powolnego pochodu, doszłam do wniosku, że już się napatrzyłam. I poszłam dalej. Na pociąg i na kolejny festiwal, który tym razem miał być niezapomniany.
Kurama Hi Matsuri
czyli Festiwal Ognia zapowiadał się fascynująco. Małe miasteczko położone nieopodal Kioto, trzymetrowe pochodnie i ogień rozświetlający noc. Od razu skojarzyło mi się ze szwajcarskim Liestal, które – nie licząc tłoku – zrobiło na mnie dobre wrażenie. Odwiedziny Kuramy to jednak cała wyprawa. Po krótkim więc spacerze po Kioto ruszyłam na pociąg. Najpierw jeden, potem drugi. Na ostatniej stacji znowu trzeba było się przesiąść i po odstaniu kolejki i przepuszczeniu jednego pociągu (im później tym sytuacja jest gorsza) udało mi się dotrzeć na miejsce. Na ostatniej stacji, obok sprzedawanych biletów, można było dostać mapkę. Można było, ale trzeba było o tym wiedzieć. I liczyć na to, że nie jest po japońsku. Chyba jednak za często bywam w biedniejszych krajach, żeby liczyć, że coś jest za darmo. A było. Zazdrość jednak czasem pomaga. Zerkając ukradkiem na mapkę i czytając kątem wydrukowane informacje w zatłoczonym pociągu wreszcie dostałam i swoje A4. A tam typowo japońska mapka*, trzy wydzielone strefy, kierunki ruchu (??), historia festiwalu i masa praktycznych informacji. Takich jak to, że po godzinie 20 kolejka na pociąg ma nawet godzinę. To właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że nie jestem zameldowana. Że muszę być w hostelu najpóźniej o 22 i że to znaczy, że z Kuramy powinnam wyjechać nie później niż o 20. I tak popsułam sobie plany na wieczór.
Było po 16. Z krótkiego rękawku owinęłam się w bluzę. Było zimno. Już wtedy na miejscu były tysiące ludzi. Nie więcej niż na innych festiwalach, ale jednak sporo. Dookoła udekorowane domy, leżące przed nimi ogromne pochodnie. Policjanci rozwijający taśmy, policjanci biegający. Mapka podzieliła miasteczko na trzy strefy. I tak w zależności od zainteresowań mogliśmy „zobaczyć pochód bez tłumów w drugiej strefie”, „mieć okazję podziwiać historyczne stroje” i „być na pierwszym planie pochodu pochodni”. Czy jakoś tak. Od godziny 18 nie można było też zmienić wybranej strefy, a kierunek ruchu był jednoznacznie określony. Miałam półtorej godziny i postanowiłam zacząć od początku. Krótki spacer, ukradkowe zerknięcie na oznaczone atrakcje i dalej, byle zdążyć przed 18. Tłum gęstniał, a ja zaczęłam się martwić czy zdążę. Widząc, że ruch się zaklinował, postanowiłam wrócić w bezpieczną odległość od dworca i stamtąd obserwować zdarzenia. Policja była jednak szybsza. Była 17:30 a ruch był już ustalony. Nie było mowy o cofnięciu się. Nie było też mowy o postoju. Trzeba było być w ciągłym ruchu, w jedną stronę i zamiast 50m zrobić 500m w tłoku. To wtedy się wkurzyłam. Wkurzenie przeszło jednak w zdziwienie, gdy odkryłam, że podczas festiwalu nie tylko trzeba być w ciągłym ruchu (przynajmniej w jednej z tych stref do której trafiłam), ale też nie można przejść dalej. Nie było więc mowy o spokojnej obserwacji parady i zdjęciach a zatrzymanie się nawet na sekundę obfitowało w złowieszcze spojrzenia policji i współidących.
W końcu dotarłam w okolice dworca. Szybko obczaiłam, że ruch tutaj jest constans, nie obejmuje żadnej ścieżki „pod kontrolą” i jest szansa na spokojną obserwację, do tego z górki. Nie zostałam fanką nadmiernej kontroli policyjnej „w imię bezpieczeństwa” i szalonych ograniczeń w ruchu. Coraz bardziej marzłam i coraz bardziej skłaniałam się do powrotu. Skoro jednak przyjechałam…
O godzinie 18 przed domami zapalone zostały pochodnie. Z mojego punktu widać było tylko ich odbicie w oknach, zazdrościłam mieszkańcom i gościom okolicznych budynków. Ludzie pstrykali zdjęcia, zaglądali za rogiem, jednak w najlepszym punkcie mogłam liczyć tylko na odbicie w szybkie. Parada miała zacząć się dopiero za godzinę, a zmiana miejsca na takie z lepszych widokiem – ze względu na powyższe ograniczenia – nie wchodziła w rachubę. W końcu wróciłam. I tu nie poniosło mnie festiwalowe szaleństwo, choć pewnie bardziej przez ciążące w głowie widmo powrotu na czas, trochę przez policję, aniżeli przez sam festiwal.
Ogółem
rzecz biorąc nie miałam szczęścia do festiwali w Japonii. Była jeszcze wystawa chryzantem. Kilka tygodni, w jednym z centralnie położonych parków. Całodniowa, ponoć z pięknymi okazami. Ale akurat padało, stoiska były puste, a na ziemi nie leżał nawet jeden płatek. Choć więc bym chciała o chryzantemach nie napiszę.
*Japońskie mapy to temat na osobny artykuł. Brak jakiejkolwiek skali, różne odległości w zależności od ulicy, pokręcone kierunki a nawet kształty to tylko niektóre z cudów, których nie jestem w stanie pojąć w kontekście tak rozwiniętego kraju.
Informacje Praktyczne
Jidai Matsuri
Festiwal odbywa się każdego roku 22 listopada. Parada zaczyna się o godzinie 12:30 i trwa dwie godziny, przebiegając przez Park Pałacu, Marutamachi Station, Karasuma Oike Station, Sanjo Station, Higashiyama i w końcu kierując się ku Świątyni Heian.
Wzdłuż trasy zablokowana jest część, a miejscami cała droga. Można również wykupić miejsce siedzące w specjalnie do tego przygotowanych lożach. Cena miejsca siedzącego to 2050 YEN (ok. $20).
Kurama Hi Matsuri
Z JR Kyoto Station należy dojechać do stacji Demachi-Yanagi. Oficjalnie można dojechać bez przesiadki, jednak na miejscu okazuje się, że trzeba pojechać na stację Tofukuji i dopiero tam przesiąść się na linię do Demachi-Yanagi. Tam z kolei należy się przesiąść na pociąg linii Kurama firmy Eizan Dentetsu (Eizan Dentetsu Kurama Line). Ten odcinek podróży trwa około 30 minut. Warto wyruszyć wcześniej, ponieważ po godzinie 16 na pociąg ustawiają się spore kolejki. Przed bramkami bilety można kupić nie tylko w kasie, ale również u kasjerów chodzących niedaleko bramek. Warto wziąć też rozdawaną mapkę zawierającą szczegółowe instrukcje. W drodze powrotnej po godzinie 20 do pociągu ustawia się już długa kolejka. Festiwal kończy się po północy.
Bilet Tofukuji – Demachi Yanagi – 270 YEN (~$3)
Bilet Demachi Yanagi – Kurama (w obie strony) – 820 YEN (~$8)
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów Not Just the Dreams na facebook’u.