Iran. Świątynia diabła, program atomowy i terroryści na każdym kroku. Tak mi się wydawało, że wszyscy mają takie o nim pojęcie. I okazało się, że mam świetnych znajomych, rodzinę i czytelników. Bo poza sporadycznymi pytaniami czy się nie boję (jak przed każdą podróżą) przede wszystkim byli ciekawi, zamawiali szczegółowy reportaż po powrocie i zazdrościli, zwłaszcza ci, którzy ze względu na narodowość nie są tu aż tak mile widziani. Jak więc podróżuje się po Iranie?
25 września – Bazylea
Od Turkish Airlines wszystko się zaczęło. To była moja pierwsza większa podróż, ta do wymarzonej Tajlandii. To był też pierwszy raz w dobrych liniach lotniczych. Byłam zachwycona. Dzisiaj po raz drugi lecę TA. W międzyczasie latałam dużo, różnymi dobrymi liniami. Ciekawa jestem jak zmieniła się moja perspektywa. Bo to też jest swego rodzaju pierwszy raz. Do kraju, który wielu się boi, i o którym choć wiem już sporo, to jednak wzbudza odrobinę niepokoju. Takiego pozytywnego, kultowego, wyczekiwania różnic i zmierzenia się z zasłyszanymi historiami.
26 września – Istambuł
Samolot do Teheranu. Na oko 70% pasażerów to Irańczycy. Spodnie rurki, krótkie rękawki. Chusty jeżeli w ogóle są to co najwyżej na ramionach, w formie ładnie ułożonego szalu. Dwóch czy trzech mantou, które widzę nie powstydziliby się najlepsi projektanci. Jedna dziewczyna zarzuciła jednak długi ażurowy sweter. Póki co moja niezbyt długa bluzka jest jedną z dłuższych, nie licząc dwóch starszych osób i turystki. Na oko 40 letnia Amerykanka. W ślicznej tunice do kolan i zarzuconej na to luźnej bluzce. Chyba tak jak ja naczytała się o standardach stroju. I w przeciwieństwie do mnie, wzięła je sobie do serca. Patrząc na resztę stwierdzam jednak, że może nie będzie tak źle.
Teheran, lotnisko
Zmieniając lot na wylot z Bazylei pilnowałam, żeby pobyt nie przekroczył 15 dni. A tu niespodzianka. Po opłaceniu wizy i ekspresowym jej wystawieniu, znalazłam w niej magiczne 30 dni. Choć na stronach internetowych ambasad jeszcze tej informacji nie ma, 30 dniowa Visa on Arrival stała się faktem.
Stanęłam w kolejce. Odprawa paszportowa szła jak krew z nosa. Nagle z rozmowy z Australijczykami wyrwało mnie wołanie. Zgarnęli nas do innej kolejki, tej dla Irańczyków. Padło pytanie o linię lotnicze i numer lotu. I nagle otworzyło się okienko dla dyplomatów. Minute później, po odpowiedzeniu na zadane po polsku pytanie „jak się masz” byłam w Iranie. Chciałabym, żeby wszędzie było tak łatwo i z uśmiechem.
27 września – Teheran
Doświadczenia teherańskie zaczynam od jazdy samochodami i taksówkami. Prędko nie odważyłabym się wsiąść za kółko.
Jeżeli pasy są cztery to znaczy, że zmieści się co najmniej 5 kolumn samochodów. Podejrzewam, że jedną z ważniejszych zasad przy zadawaniu prawa jazdy jest doskonalenie jazdy dwoma pasami jednocześnie. A ponoć w Teheranie jeżdżą znacznie lepiej niż w reszcie kraju…
Drogę uprzyjemnia jednak zieleń, której pełno przy drogach, a której utrzymanie – że względu na klimat – musi kosztować krocie.
Teheran przemierzam kilka razy taksówkami. Ta jednak nie zawsze dojedzie się do celu. Różne strefy Teheranu mają różne ograniczenia, a w zależności od numeru rejestracji danego dnia ponoć możesz lub nie możesz jechać. Czasem więc trzeba się przesiąść. Tak mówi znajomy Irańczyk, szczęśliwie tego nie doświadczam.
Z samego rana odkrywam tajemnice teherańskich agencji turystycznych. Jesteśmy umówieni na 9:30. Na szczęście w liczbie mnogiej, bo z angielskim na poziomie „good morning”, „nice to meet you” I „good luck” mogłabym sobie nie poradzić. Umówił nas nasz gospodarz, więc do zamówień wkracza kierowniczka i dwie pracujące tam dziewczyny. Bilety do Qeshm okazały się bezproblemowe. $150 i w 2h, można dolecieć z Teheranu na samo południe. Większym wyzwaniem okazał się Shiraz. Po prawdzie to jeszcze nie kupowałam biletów lotniczych z 1-dniowym wyprzedzeniem. Oczywiście wszystkie okazały się wykupione, ale dziewczyny się nie poddały. Odkryłam więc tajemnicę irańskiej turystyki. Biletów co prawda nie ma, ale przy rezerwacji z hotelem w magiczny sposób się znajdują. I tak za przydrogie pewnie nieco $140 stałam się posiadaczką biletu w jedną stronę i dwóch noclegów w jakimś 4*hotelu. Jakimś bo cała rezerwacja wydrukowana jest jedynie w farsi. Na wszelki wypadek dziękuję za pomoc w dalszych rezerwacjach. Wydałam już, wraz z wizą i ubezpieczeniem, ponad $350 a z bankomatu przecież tu nie skorzystam. Resztę pozwiedzam autobusami… A tymczasem na dzisiaj zostają Pałace Golestanu, Bazar i wieża Azadi. Aaa i jeszcze nocna impreza rodzinna.
28 września – kupowanie karty SIM
Jestem wściekła. Na siebie i na kulturę naciągania turystów. Na lotnisku Maharbad w Teheranie postanowiłam kupić kartę SIM. Miałam za dużo czasu, chciałam go więc spożytkować. Cena karty SIM 65000, cena 3 GB Internetu 20 000. Razem jakieś 10zł, więc myślę sobie, że właśnie robię deal życia. Przycinamy kartę, doładowujemy Internet, wręczam sprzedawcy 100 000 riali. A on mi mówi, że 9 takich potrzeba. Ja w głowie posługuje się oficjalną walutą – rialami. Większość sprzedawców cenę podaje w tomanach, dziesięć razy więcej wartej walucie sprzed rewolucji. Zamiast dealu życia zaliczyłam ściemę roku. Nie wierzę, że sama karta kosztowała 70zł. Tyle, że po jej przycięciu mogłam być wściekła tylko na siebie.
Edit: ponoć to przez pre -rejestrację karty. Nie trzeba biegać z paszportem, składać odcisków palców, czekać na aktywację. Ktoś zarejestrował ja za mnie i za to jest ta cena. Może to i dobrze. Ale wolałabym mieć wybór…
29-30 września – Shiraz
Shiraz to dla mnie miasto spotkań. To były niesamowite dwa dni pełne niesamowitych spotkań. Najpierw dwie Węgierki, które wzieły mnie za Irankę pytając o drogę. Właśnie, po dwóch spędzonych razem dniach, jedziemy razem na wyspę Qeshm. Szwajcarka, która na spotkanie z Elą i Betti przyszła ze swoją irańską couchsurfingową hostką, w końcu ona – Fae – która poświęciła nam calutki dzień, doprowadzając nas po mieście. Irańczyk z obywatelstwem włoskim, który po 36 latach wrócił do Shiraz zająć się matką i założył kawiarnię na jednym z placów znajdujących się na Vakil Bazar. Następnego dnia przesiedziałyśmy u niego pół dnia, a on zamówił lunch i na bieżąco serwowsłowa pyszną kawę i herbatę. Jego kolega, mieszkający 30 lat w USA Irańczyk, który z żoną przyjechał ze względów rodzinnych na cztery miesiące i czuł się niesamowicie samotnie bo on się zmienił, znajomi i rodzina się zmienili i kraj się przede wszystkim po rewolucji zmienił. I jeszcze taksówkarz poznany w drodze z lotniska do hotelu. 25-letni student. Co prawda najpierw chciał wykorzystać okazję i zmienić cenę jak się okazało, że nie będę sama tylko będzie nas cztery. Ale ostatecznie za $40 spędził z nami ponad 6h, jadąc do Persepolis i jeżdżąc cierpliwie po różnych miejscach w Shiraz. Na koniec przyjechał specjalnie po nas aby odwieźć nas na dworzec autobusowy, załatwił bilety, wymienił pieniądze i jeszcze nie chciał za to grosza.
Mężczyzna na bazarze, który nas i dwie Francuzki doprowadził pod samo mauzoleum, a który o Poznaniu wiedział wiele od niejakiej Marty. Dział Spraw Międzynarodowych, który po oprowadzeniu po mauzoleum zapraszał cudzoziemców na pyszny sok, a spożycie uprzejmniali rozmowami o Polsce, Węgrzech, Iranie i filmach wartych uwagi.
Podróże zmieniają. Uczą słuchać, dają szansę poznać historie zwykłych i niezwykłych ludzi i nabrać perspektywy, do wszystkiego co w naszym życiu robimy.
1-2 października – wyspa Qeshm
Jest 6 rano. Na dworcu czatu ją już taksówkarze, którzy bez słowa po angielsku męczą nas przez dobre 20 minut. Wilgotność powietrza sięga 60% a słońce praży ponad 30 stopniami. W końcu pozbywa my się ogona a jak już jesteśmy całkowicie mokre, po jakimś kilometrze, siadamy na murku i czekamy. W mieście taksówkarzem jest każdy. 90% samochodów zatrzymuje się, pyta czy taxi i czeka. Taxi to jedyne słowo jakie znają. Moje oczekiwania są jednak odrobinę większe i chciałabym, żeby chociaż zrozumieli pytanie „how much”. Nawet jakby odpowiedzieć mieli po persku. W końcu zatrzymuje się wojskowy. Płacimy 50,000 riali i dostajemy gratis info, że za każdą trasę się tu tyle płaci.
W mieście czekamy na plaży. Chcemy zjeść śniadanie, zrobić zakupy, wymienić pieniądze. Kończymy na smrodzie wśród śmieci a później w zamkniętym jeszcze centrum handlowym. Toaleta równie okropna jak plaża, w centrum handlowym tylko biżuteria a pracownik banku kieruje do kantoru, który gdzieś pewnie jest, ale nikt go nie widział.
Jedziemy na przystań. Taksówkarze coś nam tłumaczą, ale w końcu wsiadamy by po minucie wysiąść. Pewnie tłumaczyli, że trochę to bez sensu. Podatek od nieznajomości farsi jak mądrze określił kiedyś mój kolega.
W hotelu nie jest lepiej. Z angielskiego nici. Jakoś tłumaczymy, że chcemy taxi a oni szukają kogoś z angielskim. Hello brzmi obiecująco,ale na nim wszystko się kończy. Znajomi znajomego tłumaczą przez telefon co chcemy zobaczyć i jakoś docieramy do Harra Sea Forrest, na cmentarzysko statków w Taft i do kanionie. Ostatecznie wychodzi nieźle, a cena $30 na trzy osoby okazuje się kilka razy niższą niż sugeruje Lonely Planet.
O 23 dzwoni telefon. Mężczyzna płynną angielszczyzną zaprasza mnie do holu. Zorganizował nam wycieczkę po wyspie. Prywatnym samochodem, z kierowcą. Rano na przystań zabiera nas ten sam taksówkarz, nie biorąc za to grosza. Trochę mi głupio, bo dzień wcześniej to z nim umawialiśmy się na dalsze zwiedzanie. Na przystani proponują jedzenie, a po kawę widzą nas na targ, do którego jest w sumie 2 minuty piechotą. Przez cały dzień jeździmy po wyspie, w kordonie z policją, ekologami i speleologami. Na każde mignięcie samochód zatrzymuje się, abyśmy mogły zrobić zdjęcie albo nakarmić przechodzącego wielbłąda. Lunch jemg w biurze parku narodowego. Niedopowiedzenie pojawia się później, gdy okazuje się, że nasz „anglojęzyczny” przewodnik przez cały dzień nie zrozumiał, że ja zostaję, dziewczyny jadą. I tak oto w trójkę lądujemy na przystani. Telefony, próby rozmowy. Jadę do hotelu. Przyjadą po mnie jutro rano, bo czeka na mnie wyspa Hengam. I delfiny i żółwie. A wszystko z tej nocnej rozmowy z ex dyrektorem dyrektorem Geoparku w Qeshm. Potrzebny był dokładnie jeden telefon i mnóstwo szczęścia.
3 października – Qeshm – nie opuszczając wrót piekieł
Delfinów nie było. Żółwi zresztą też nie. Już wczoraj nasze towarzystwo z solnej jaskini i recepcjonistka nietęgie mieli miny na mój pomysł podróży na wyspę, ale że nikt z nich to angielsku nie mówił to usłyszałam, że „everything OK”. No to OK. Rano, w drodze na przystań, taksówkarz zapytał mnie po co właściwie płynę. Delfiny i żółwie w zatoce są tylko zimą, teraz woda jest za ciepła. Mogłam wracać, ale trochę szkoda było mi dnia. Kilka godzin więcej w Bandar Abbas zdecydowanie do mnie nie przemawiało. Wycieczka łódka zaczęła się od dwóch przewozów lokalsów na wyspę i spowrotem. Nie żeby ktoś mnie pytał. Tu raczej nikt o takie bzdury nie pyta. Wyspa jak wyspa. Całkiem niezła plaża, wulkaniczne skały i czysta, błękitna woda. Od czasu do czasu zwalnialiśmy przy mikro rafie albo rybkach. Niestety również tych, które właśnie traciły życie w sieci rybackiej. Wycieczka trwała półtorej godziny i kosztowała majątek. Podatek od nieznajomości farsi jak mawia mój znajomy…
Znajomy, którego zresztą spotkałam półtorej godziny później. Po mega przyjemnej rozmowie na łodzi, dzięki której dowiedziałam się odrobinę o Yazd, poznałam kilka mniej przyjętych twarzy Iranu i dostałam opisy lokalnych potraw wegetariańskich. Jest szansa na coś poza ryżem.
Na przykład makaron, który ze smakiem zjadłam u irańskich znajomych mojego polskiego kolegi pozwanego kiedyś w Gruzji. Świat jest mały, a w Iranie sama nie byłam nawet jednego całego dnia. Nocny autobus przyniósł temperaturową ulgę i trochę stresu jak niezbyt przyjemny policjant, w środku nocy, zgarnął mój paszport po serii niby standardowych pytań zadawanych w bardzo nieprzyjemnym tonie.
4 października – Yazd
Jest 3 w nocy. Taksówkarz w końcu znalazł poszukiwany przeze mnie hotel, jego zaspany pracownik otworzył drzwi a ja, po zameldowania, znalazłam przygotowane dla mnie wygodne posłanie na jednej z ław znajdujących się na zadaszonym dziedzińcu. Pieciogodzinny sen przerwał tylko na chwilę telefon od dziewczyn z Polski, z którymi spędzić miałam pozostałe pięć dni w Iranie. Trudno być tu samotnym, nawet gdy teoretycznie podróżuje się samemu.
Stare Miasto w Yazd to miasteczko z gliny. Wąskie, często zadaszone, uliczki, ciemne izby, tradycyjne sklepiki z dywanami lub ceramiką. Zagubiona starsza Niemka, z którą po ponownym spotkaniu zwiedziłysmy niezbyt ciekawe Muzeum Wody. Para Szwajcar ów z Bazylei, z którymi okazało się, że mamy wspólnych znajomych. Przewodniczka spotkana w meczecie, do której dołączyłam na kolejną godzinę, Austriacy z hotelu. Kolejne niesamowite spotkania i interesujące rozmowy. Nigdzie jeszcze, w tak krótkim czasie, nie poznałam tyłu ciekawych i otwartych ludzi. Bo żeby jechać do Iranu trzeba być otwartym i pozbyć się stereotypów. I takich właśnie ludzi jest tam mnóstwo.
5 października – Karanaq, Chak Chak, Meybod – trzy miasta, trzy zaczarowania
Ali, nasz samomianujący się przewodnik z hotelu, krzyczy żebym nie wchodziła na dach. Oczywiście wchodzę. Dawne miasto z gliny jest zniszczone. Część izb się zapadła, nie wszystkie dachy mogą wytrzymać turystyczny ciężar. Jednak ciekawość i cudowny widok na całe Karanaq wygrywa. Jest magicznie. Poranne światło sprawia, że kolory miasta są niezwykle żywe, a góra w tle nie daje zapomnieć, że jesteśmy w Iranie. Dotychczas wszędzie widać góry. Czasem bliżej, czasem dalej ale zawsze.
Na dachu pałacu turystów jest więcej. To nie jest wieża Eiffla czy Mur Chiński. Jest nas tu wszystkich, w całym mieście, może dwudziestu. Jest tłok, ale za pięć lat może być gorzej, znacznie gorzej.
„Ali no no” swój przydomek dostaje po tym jak kolejny raz prosi, żebym gdzieś nie wchodziła. Jest też „Karolina I’m coming”, „Natalia I’m tired” I „Ewa yes yes”. Jest nasza żółta taksówka i jej kierowca, który pilnuje, żeby nikt się nie zgubił. Martwi się, gdy w zamku w Meybod z oczu znika mu Natalia. W Chak Chak widzimy autokar. To nie jest dobry znak, przynajmniej zazwyczaj. Brzydkie betonowe budynki kwestionują sens wchodzenia po schodach. Im jednak wyżej tym muzyka wydaje się głośniejsza. Jesteśmy w zaratusztriańskiej świątyni. Ponoć czasem nie można tu wchodzić, zazwyczaj tli się tu tylko ogień. Dzisiaj wycieczka zaratustrianów z Indii, Nowej Zelandii i Australii ożywia to miejsce i pokazuje kawałek swojej tradycji. Zaprasza na poczęstunek, a rozmowny Indus wyznaje, że jako Zaratustrian sam pierwszy raz widział taką ceremonię. Co kraj to obyczaj.
Wieczorny wypad na pustynię nie wypala. W guest housie nie ma już miejsc, na zachód słońca nie zdążymy. Ali no no chodzi zmartwiony, udaje nam się jednak poprawić mu humor gdy proponuję nam rezerwację biletów do Esfahanu. Niesamowici są tu ludzie a dzisiejsza wycieczka szczególnie zapadnie mi w pamięci.
7 października – Esfahan
Jednak jestem człowiekiem natury. Iran już mnie zmęczył. Miasta mnie zmęczyły. Kolejne zabytki, meczety, potworny ruch samochodowy i hałas a dookoła tylko pustynia. Mogę nie spać przy Grand Canyonie, męczyć się w górach albo słuchać szumu fal. I choć Iran jest niezmiernie ciekawy i daje szansę do wspaniałych spotkań z ludźmi to jednak następnym razem wybiorę jakieś odludzie. Najlepiej z chustą co najwyżej służącą jako kocyk.