Podróż to dla mnie momenty i spotkania. Może być ciężko, męcząco, czasem nudnie. A później przychodzi chwila – czasem bardzo krótka – którą zapamiętam na zawsze. Jeden uśmiech, nietypowe wydarzenie, niepewność. To one tworzą wspomnienia i opowieści. Po latach nie pamiętamy tego, że widzieliśmy górę i drzewo. Pamiętami serdeczny gest, spotkaną osobę, miejsce, które odbiło się w naszej psychice. Łatwiej jest opowiadać o momentach niż o całej podróży. Chyba wręcz ciekawiej. Przedstawiam Wam więc te momenty. Krótkie chwile, które powracają, gdy patrzy się na pojedyncze zdjęcia. Z Iranu.
Teherańskie piekarnie
Zatrzymujemy się przy malutkiej piekarni. W kolejce stoi kilka osób a za mikro ladą piekarze uwijają się rzucając kolejne bohenki do kamiennego pieca. Choć bochenki do tego przypadku nie bardzo pasują. Jeden z pracowników rękoma wyjmuje kulki ciasta z wielkiego garnka i kilkoma szybkimi ruchami rozkłada je na ogromnej łopacie. Zauważają mnie i jednym uśmiechem zapraszają do wewnątrz. Mój aparat jest już gotowy do akcji, choć mała ilość światła znacznie utrudnia uchwycenie chwili. Staram się nie przeszkadzać, oni mi jednak na to nie pozwalają. Pokazują gdzie stanąć, gdzie i co najlepiej widać. Uśmiechają się, pozują, przerzucając co chwilę kolejne płachty chleba. Nie chcę przeszkadzać i mam wrażenie, że oni uwijają się tak szybko, jakby mnie tu nie było. Wychodzę za ladę, obserwuję kolejnych kupujących. Gorący jeszcze chleb zjadamy już w samochodzie. Jest go dużo, ale pięć wygłodniałych osób wystarcza, aby po chwili zniknął w całości.
Turyści w shiraz
Różowy meczet w Shiraz. Najlepiej odwiedzić go w zimie kiedy kąt padania promieni słonecznych sprawia, że niemal cała sala przyozdobiona jest kolorowymi światełkami odbijającymi się w witrażach. Jesienią trzeba przyjść wcześnie, choć efekt nigdy nie będzie taki sam. W środku jest już tłum. Nie widać prawdziwych fotografów. Wszyscy tak jak ja nieudolnie próbujemy uchwycić chwilę. Są też tacy, którzy przyszli pogadać, powygłupiać się, posiedzieć. Nie zwracają uwagi na innych, nie przycupną tak jak ja, pod ścianą, w skupieniu obserwując to niesamowite miejsce. Są selfie i selfie sticki. Walające się po podłodze plecaki i osobniki machające nogami w górze, bo pewnie zdjęcie będzie wtedy ciekawsze. Przymierzam się długo. Wyczekuję. Proszę o przesunięcie, chwilę na zrobienie zdjęcia i z radością odchodzę. W domu zauważając, że na miejscu nie dostrzegłam plecaka chowającego się za filarem.
Samotna podróŻ nigdy nie jest samotna
Błądzę ulicami Shiraz w poszukiwaniu miejsc, do których dojść jest łatwo wyłącznie na mapie. Idę i się cofam. Ktoś mnie zaczepia. Odpowiadam na pytanie czy znam angielski i widzę ulgę na twarzy rozmówcy. Nie mija minuta a ja już wiem skąd są moje dwie rozmówczynie, gdzie idą i co planują przez resztę dnia. Zmieniam plany i wracam do meczetu, z którego właśnie wyszłam. Na miejscu pół godziny przegaduję z Polakami, a następnie wraz z Iranką z Couchsurfingu, jej gościem – dziewczyną ze Szwajcarii i dwiema spotkanymi przez mnie Węgierkami idziemy dalej. Dołącza do nas druga Iranka i przez resztę dnia przemierzamy razem. Nie tylko zreszta Shiraz, bo w trójkę jedziemy – odwołując wcześniej mój lot z Teheranu – na Qeshm, a ze Szwajcarką wracając razem do Bazylei. Samotne podróże rzadko kiedy są samotne. Zazwyczaj są trampoliną do znajomości, których nie spodziewalibyśmy się siedząc w domu.
chwile, w których reszta świata nie istnieje
Do mauzoleum Shah Cheragh docieram pod koniec dnia, na chwilę właściwie wybiegając z kawiarni. Siedziało nam się w niej zdecydowanie za dobrze. Co najmniej piętnaście minut spędzam przy wejściu czekając na odpowiedni czador. Ten dla turystów. Trudno właściwie powiedzieć dlaczego musi być specjalny. Wraz z czadorem przychodzi kobieta z szarfą Biura ds. Relacji z Obcokrajowcami. Przedstawia się i informuje, że oprowadzi nas po kompleksie. Biegniemy z miejsca na miejsce, słuchamy historii, tradycji, opowieści. Wchodzimy i wychodzimy z kolejnych pomieszczeń, w biegu obserwując modlące się kobiety. Na placu odwracam na chwilę głowę i zastygam. Zajmuje mi chwilę zanim wyciągnę statyw i ustawię aparat. Zaczynam strzelać foty. Dookoła nie ma już ani mojej zagranicznej mini-grupy ani naszej przewodniczki. Jest mauzoleum i cudowne barwy zachodu słońca. Jak z obrazka. Jak z tych zdjęć, które sprawiają, że chcemy lecieć na drugi koniec świata. Niby się śpieszę, nerwowo spoglądam gdzie jest reszta, ale nigdzie nie idę. Strzelam. Życiem rządzi przypadek. Impuls, nadmierne oczekiwanie. Bo gdyby czador przyszedł wcześniej, gdybym ja nie zasiedziała się w kawiarni, gdybyśmy tak nie pędziły, to bym z zachodem się pewnie minęła, po powrocie dopiero plując sobie w brodę, że zapomniałam, nie zaplanowałam i nie zobaczyłam.
ludzie, których być nie powinno
Jesteśmy po środku niczego. Centrum wyspy Qeshm, kilkadziesiąt minut drogi od wybrzeża. 80% wilgotność powietrza nie pomaga ciału w zwalczaniu niemal 40-stopniowego upału. Zbliża się zachód słońca, upał nie lżeje, a my musimy iść coraz szybciej, aby zdążyć zanim słońce zniknie. Zanim w ciągu kilku minut zrobi się całkowicie ciemno. Nagle zza zakrętu wyjeżdża motor. Po kilku minutach kolejny. Wyobrażam sobie górską wioskę, której mieszkańcy żyją jak setki lat temu. Myślę, że może on właśnie wyruszył po wodę, po zakupy, do miasta. Drogi jednak nie ma. Kończy się kilka minut marszu dalej. Po środku tej kończącej się drogi są jakieś ogromne koła, a kawałek dalej są już skały i wąska przepaść. Znajduję ruiny wioski. Takiej jak w mojej wyobraźni. A później widzę człowieka, który z tych dziwnych kół po środku niczego wiadrem wydobywa wodę. Przez chwilę wydaje mi się, że on jest tylko w mojej głowie. Że to mieszkaniec tej zapomnianej wioski. Człowiek jest jednak z krwi i kości. Na motorze. Z wiadrami wody, które później zawiezie do siebie do domu. Właściwie to prawie jak z zakupów. Jak daleko wieźć będzie wodę? Żadnej wioski nie mijaliśmy kilometrami. A robi się ciemno.
Pomoc, której się nie spodziewasz
Dopłynęłyśmy do Qeshm. Wcześniejsza rezerwacja dziewczyn sprawiła, że jesteśmy w średniej jakości hotelu w dość wygórowanej cenie. Spory hotel daje jednak nadzieję na język angielski, którego póki co na wyspie nie słychać. Nadzieja szybko się jednak rozpływa. Znajomość języka recepcjonistki nie dotarła nawet do poziomu „I have a room reservation”, musimy więc sobie radzić inaczej. Schody pojawiają się już przy próbie połączenia z Internetem. Próba zorganizowania wycieczki po wyspie i wynajęcie samochodu okazują się nie do przejścia. Uśmiechy i próby nie idą jednak na marne i chwilę przed północą z pokoju wyciąga mnie telefon od płynnie mówiącego po angielsku mężczyzny. Przy recepcji pijemy herbatę. Były dyrektor parku geotermalnego, wpływowy, znający się na rzeczy. Z zakłopotaniem prosi mnie o poprawienie chusty, bo wszystko widać przez szybę. Szybko tłumaczy, że sam tego nie pochwala. Organizuje nam wycieczkę. Za darmo. Z hotelu odbiera nas terenówka, kierowca organizuje nam – miejscami nie do zdobycia – kawę na wynos, raczy zimną wodą i przekąskami. Prowadzimy kilkunastosamochodowy kordon mikrobusowy. Gdzieś wśród nich jest grupa naukowców badających lokalne jaskinie. Są też jacyś turyści, w sumie pewnie ponad stu Irańczyków. Tylko my nie tłoczymy się w vanach bez klimatyzacji. Jako samochód serwisowy mamy nieograniczony dostęp do lodowatej wody, soków i ton słodyczy. Nie nadążamy z pochłanianiem wszystkiego co co kilka minut ląduje przed nami. W końcu docieramy do solnej jaskini. Chcą nas tam zawieźć, bo jest gorąco. My jednak twardo obstajemy przy marszu, którego choć nie żałujemy to szybko mamy dosyć. W jaskini jest jeszcze goręcej. Wilgotność zbliża się do stu procent. W środku jest nas kilkadziesiąt. Ktoś nam coś tłumaczy, zaprasza do siebie, oferuje pomoc. Wszystkich interesuje jak się tam znalazłyśmy i czego właściwie szukamy na Qeshm. Przecież tu nie ma turystów. W chwili, w której rezygnuję z zastępowania moim okularom wycieraczek, wychodzimy na zewnątrz. Robimy pamiątkowe zdjęcie i uciekamy w świat klimatyzacji. Poziom wody nie pozwolił na to, aby z jaskini zobaczyć coś więcej.
Niepewność, w której sekunda trwa wiecznie
Samochód się zatrzymuje. Na środku pustyni stoi domek. Mężczyźni wychodzą na zewnątrz, ruchem dłoni zapraszając do środka. Nikt nie mówi po angielsku więcej niż kilka podstawowych zwrotów. Prowadzą nas do wewnętrznego pokoju i pokazują podłogę. Robi się niezręcznie. Na środku stoi łóżko, w kącie zawalone wszystkim biurko. Siedzimy i czekamy, nie wiemy jeszcze na co. Bez potrzeby wypowiadania słów rośnie w nas napięcie. Nasza trójka i kilkoro nieznanych nam mężczyzn. Niby był dyrektor, był hotel, ale czy wiemy z kim i dlaczego tak naprawdę tam jesteśmy? Po ciągnącej się w nieskończoność chwili wychodzimy na zewnątrz i jedziemy dalej. Czekaliśmy, aby zdążyły dogonić nas mikrobusy. W busach po prostu zabrakło wody.
Tych chwil jest tak wiele. Obrazów, których się nie zapomina. Też takie macie? O czym wspomnicie za dwadzieścia lat? Z Iranu tych momentów jest wiele. Niedługo znów Wam o nich opowiem.