Psuje się pogoda, pośpiesznie wchodzę więc pod górkę. Chcę zobaczyć płaczącą skałę. Robię zdjęcia, próbuję uchwycić odbijające się w kroplach wody słońce. Odwracam się i widzę najwspanialszy widok jaki mogłam sobie wyobrazić. Widok z filmów sci-fi, pozaziemskich krajobrazów, najskrytszych zakamarków mojej wyobraźni.
O Zion National Park dowiedziałam się przypadkiem. Do Ameryki wylatywałam w poniedziałek, a weekend spędzałam w okolicy Konina z bandą najfajniejszych blogerów, poznając Wielką Pętlę Wielkopolski. Siedzieliśmy przy kolacji a ja po kolei wypytywałam wszystkich gdzie warto pojechać i co zobaczyć. Bo USA w zeszłym roku nie planowałam. Owszem, chciałam, kombinowałam. Ale o tym, że jadę, dowiedziałam się 1 sierpnia. Wylot był już 11-tego. Musiałam więc przyśpieszyć swoje poszukiwania i zoptymalizować trasę tak, aby przez tydzień zobaczyć to, co jest tego naprawdę warte. A kto poradzi lepiej jak inni podróżnicy?
Zion stał na równi z Kanionem Antylopy. Antylopa stała się moim prywatnym „must see” po zobaczeniu zdjęcia profilowego u Anity, a Zion był prawie po drodze. „Po drodze” stała się też tym sposobem północna część Wielkiego Kanionu, ale o nim przy innej okazji. I tak prawie wszystko zaplanowało się przy tej właśnie kolacji.
W Yosemite wszędzie można było dojechać samochodem, spodziewałam się więc, że w Zion będzie podobnie. Moje podejrzenia zostały zmiecione już przy wjeździe, gdzie zostałam skierowana na ogromny parking, a następnie do shuttle bus’a. Świeciło słońce, był środek lata, a dookoła mnie był tłum. Cudem udało mi się znaleźć wolne miejsce w autobusie.
Tutaj shuttle bus zbiera pasażerów co kilka minut. Strategię „zwiedzania” są dwie. Albo wysiadamy na każdym przystanku od początku albo zaczynamy na końcowym przystanku. Można też park poznawać wybiórczo, co jest niezbędne, jeśli goni nas czas. Albo chmury.
Gdy dojechałam do przystanku The Narrow, gdzie kanion się zwęża, aż w końcu jedyną ścieżką staje się rzeka, na niebie było widać jedynie Cumulusy. Słońce pięknie oświetlało skałki i spokojny strumień rzeki o wdzięcznej nazwie Virgin (Dziewica). Dlaczego ja właściwie o tych chmurach? The Narrow jest niebezpieczne. Pewnie odrobinę mniej niż Kanion Antylopy, ale gdy przyjdzie ulewa, zwiększający się momentalnie poziom wody może być przyczyną wypadku, a nawet śmierci. O wszystkim informują tablice zaraz przy wejściu na szlak, a co jakiś czas są bramki, zamykane, gdy pogoda jest niestabilna. A ta zazwyczaj zaskakuje latem.
Od przystanku autobusu prowadzi do wąskiej części wygodny chodnik, taki, dzięki któremu rejon zwiedzić mogą nawet osoby niepełnosprawne. Co jaki czas, nie do końca już „legalnie”, można wyskoczyć nad brzeg rzeki, zazwyczaj przechodząc po ogromnych skałach i kamieniach. Jednak po około mili ścieżka się kończy, zostaje rzeka. I to właśnie w niej idzie się dalej. Głębokość? Po kostki, po kolana a nawet i po biodra. W zależności od miejsca, pory roku i pogody. Zdjęłam buty i z bólem stóp maszerowałam dalej. Na początku było tłoczno, później ilość osób stopniowo się zmniejszała. Zaczęło kropić. Mogę skoczyć ze spadochronem, skakać z nieoznakowanego klifu. Ale jeśli tablica mówi „nie wchodź jeśli pada” to zaczynam mieć wątpliwości. Ale jeszcze kawałek… Zobaczyłam wodospad. Niezbyt duży, z góry płynęła wąska stróżka wody. Dalej miało być ciekawiej. Ale im dalej wgłąb kanionu tym bardziej padało. W końcu postanowiłam zawrócić. Niektórzy szli dalej. Albo nieświadomi zagrożenia, albo odważniejsi, a może po prostu znali ten kanion lepiej? Ulewa zaczęła się na odwrocie. W ciągu kilku minut mokre miałam wszystko, a w głowie ostro migała czerwona lampka. Założyłam buty – pełne trekkingowe buty, które ze względu na pogodę i nocleg w samochodzie, schły przez kolejne dwa dni, i popędziłam przed siebie. Jeszcze pamiątkowa fotka zmokłej kury i byłam bezpieczna, znów na asfaltowym chodniku. Jak na zawołanie znów zaczęło tylko kropić. Po powrocie oglądałam zdjęcia. The Narrow staje się naprawdę wąskie. I naprawdę piękne. Następnym razem.
Korzystając z lepszej pogody postanowiłam zwiedzać dalej. Wysiadałam na kolejnych przystankach, aż trafiłam do Weeping Rock. Czego się spodziewać po płaczącej skale? Wody ściekającej po ścianie? Wodospadu tak małego, że nie można go nazwać wodospadem? To co zobaczyłam było czymś zupełnie innym. Skałę porastały rośliny. A z nich, gęsto, równymi kroplami, kapała woda. Kapała, rozpryskiwała się, odbijała w sobie promienie słońca prześwitujące przez chmury. Góra tworzyła półkę skalną. Można było wejść pod ten taras i znaleźć się po drugiej stronie wody. I przez tą wodę dalej obserwować płaczącą górę. Jednak, moim zdaniem, to nie ona sama jest największą atrakcją tego miejsca. Z samego końca półki skalnej, gdy już odejdziemy maksymalnie od źródła wody, rozpościera się magiczny widok. Stąd kanion wygląda jak z innego świata, z filmów sci-fi, nierealnie. Po prawej i lewej stronie rozpościerają się skały. Po środku nie widać nic poza drzewami. Dojrzała, ciemna zieleń roślinności magicznie współgrała tego dnia z ciemną szarością nieba i brązowymi skałami. Zakochałam się. W tym widoku właśnie. I to dla niego kiedyś wrócę tam, aby spoglądać na niego dłużej.
Czekało na mnie jeszcze jedno miejsce. Emerald Pool według mapy miało trzy poziomy, oddalone od siebie około półgodzinnym marszem pod górę. Jak zawsze, gdy w grę wschodzi wspinanie się na cokolwiek, obiecuję sobie, że nigdy więcej. Postanowiłam więc zobaczyć tylko pierwszy stawek. Na zdjęciach wyglądał przepięknie. W rzeczywistości prawie go nie było. Choć w lecie pogoda jest niestabilna, jest sucho. Nie po to się męczyłam. Postanowiłam więc pójść dalej. To tylko 20 minut. Jak pomyślałam tak zrobiłam. Drugi poziom nie istniał wcale. Wąska ścieżka przecięta była jeszcze węższą strużką wody. Ani widoku, ani stawu. Poszłam dalej. Tu było najwyżej. Dysząc więc, nie spodziewając się też za wiele, dotarłam do trzeciego poziomu Emerald Pool. I zastygłam. Woda przybrała niesamowity brunatny kolor, będąc jednocześnie w tej swojej brunatności zachęcająco czystą. Dookoła rozłożyli się ludzie, rozmawiając, czytając, obserwując. Nikt nie przejmował się zbliżającą ulewą, nikomu się nie śpieszyło. Zastanawiałam się czy również nie zostać.
Wracałam już dość szybko. Znowu się rozpadało, myślałam więc już tylko o tym jak wrócić do samochodu. Szybka trasa autobusem, toaleta i… utknęłam pod daszkiem. Te trzy minuty dzielące mnie od samochodu oznaczały, że po dotarciu do niego będzie można mnie wyrzymać. I tak było, cierpliwość nie jest moją mocną stroną. Odjechałam tylko ze dwa kilometry. Przy urwisku znalazłam wyjeżdżony kawałek, przez szyby nie było widać nic. Grad walił w dach, a ja obliczałam ile jeszcze mam kilometrów do Grand Canionu. Nie zapowiadało się dobrze.
Na szczęście obszar burz skończył się tak szybko jak wyjechałam z rejonu Zion. Nad Parkiem rozpościerały się granatowe chmury, waliły pioruny, sypał grad. Przede mną widziałam błękitne niebo a później zachód słońca. Chmury spowijały Park jeszcze kolejnego dnia. Chyba jednak miałam szczęście, znajdując te kilka godzin na trekking. Do North Rim Grand Canyon dojechałam przed północą. Znalazłam kamping, zaparkowałam samochód i zamarzając starałam się usnąć. W końcu burza z gradem dotarła i tutaj.
Informacje praktyczne
Położenie
Park Narodowy Zion, pierwszy park narodowy stworzony w stanie Utah, znajduje się 250 kilometrów na północny-wschód od Las Vegas. Stanowi doskonały cel dla osób jadących do PN Bryce oraz nad północną część Wielkiego Kanionu.
Ze względu na niestabilną pogodę przed wizytą warto sprawdzić aktualne warunki pogodowe. Na bieżąco prognozę pogody można słuchać również w radio, na jedynej stacji, która w okolicy jest odbierana na częstotliwościach AM.
Wstęp i ceny
Park otwarty jest przez cały rok i przez całą dobę. Po godzinie 19 wjazd na teren parku jest bezpłatny. Znajdują się tam trzy kampingi oraz jeden hotel (lodge), a po terenie parku można poruszać się przede wszystkim shuttle busem. Tygodniowy bilet wstępu dla samochodu prywatnego to $25, motocyklu $12. Również $12 płacą piesi oraz pasażerowie autobusów.
Roczny karnet wstępu do wszystkich Parków Narodowych w USA można zakupić za $80. Warto wiedzieć, że nawet jeżeli wcześniej kupimy pojedyncze bilety, to można je później oddać w ramach rozliczenia za karnet roczny. Mamy na to siedem dni od zakupu biletu.
Wraz z biletem można otrzymać mapę oraz broszurkę (w przypadku karnetów warto o nie poprosić przy wjeździe). Broszurka zawiera najświeższe informacje, ostrzeżenia a także program parku. To tam można znaleźć informacje o ciekawych wydarzeniach i o tym gdzie i kiedy park ranger’s (pracownicy parku) będą animować i opowiadać o parku.
Więcej informacji można również znaleźć na stronie Parku Narodowego Zion.
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów bloga na facebook’u.