Stany są ogromne. Gdy mówię znajomym Amerykanom gdzie chcę jechać (sama!) łapią się za głowę i rzucają jak z karabinu lokalne alternatywy. Później listują wszystko co muszę mieć ze sobą – zapas wody, jedzenia i benzyny. I zawsze, ale to zawsze, przynajmniej pół pełnego baku benzyny. Czy Stany naprawdę są takie straszne?
Podróż po parkach narodowych USA planowałam od dawna. Ale było to planowanie w stylu „jak już polecę kiedyś do Stanów to muszę zobaczyć parki…”. Nie planowałam tego jak, kiedy ani tym bardziej które. W głowie rzucałam hasła typu Yellowstone, Wielki Kanion, The Arches, ale to były bardzo luźne, nieograniczone czasowo plany. W końcu, w pierwszy piątek sierpnia, pojawiła się nadzieja, że polecę w delegację. Później jeszcze pół kolejnego tygodnia zajęło upewnienie się, że podróż będzie miała miejsce i jej organizacja. A później i tak nie było czasu na przygotowania. I tak w przeciągu półtora tygodnia znalazłam się najpierw na chwilę w Toronto a później w San Francisco. Bez wcześniejszej lektury przewodników, szukania co warto zobaczyć, jakiegokolwiek przygotowania. Za to z wieloma nadgodzinami a na koniec wspaniałego weekendu z Wielką Pętlą Wielkopolski na jeden dzień przed wylotem.
Przygotowania
Wylądowałam w San Francisco o północy. O 6:20 rano miałam już autobus (gdzieś, skądś?) do kampusu, cieszyłam się, że nie grozi mi chociaż jet lag, ale do wypoczętych nie należałam. I tak przez kolejne dni. Pobudka przed 6 rano, praca do 17-18, wyjście na drinki z ludźmi z pracy, powrót do hotelu koło 21, prysznic, mail, łóżko, pobudka przed 6 rano… W weekend trzeba było wreszcie zwiedzić San Francisco, więc mowy nie było o jakimkolwiek planowaniu. W końcu w czwartek przed wyjazdem zarezerwowałam samochód, a kradnąc godziny snu przygotowałam sobie dokument ze znalezionymi informacjami o parkach narodowych i listą tego co chcę zobaczyć. Zapomniałam jej wydrukować, a komputer padł już przy drugim przystanku. Mniejsza o to.
Jak nie wynajmować samochodu
Wynajem samochodu kosztował mnie najwięcej stresu. Bo pierwszy raz wynajmowałam. Bo tu całkiem sporo kasy. Bo ubezpieczenia, których zasad nie znam. Kupiłam jedno (od uszkodzenia/zniszczenia auta), na miejscu okazało się, że i tak muszę wykupić drugie (OC). Do tego czekając na samochód wyczytałam, że firma bierze $15 opłaty administracyjnej za każdą opłatę drogową, a opłaty drogowe kojarzyłam z mostów nad zatoką. Oczywiście w odpowiedzi usłyszałam, że płatnych dróg czy mostów na trasie będę miała sporo, więc koniecznie muszę wykupić tygodniowy „fee waiver”, bo inaczej przepłacę. Kupiłam. Nawigacji nie miałam, bo płacąc za samochód $19 na dzień nie zapłacę $14 za pudełko z mapą (również na dzień). Ściągnęłam mapę offline, od kumpla pożyczyłam wtyczkę USB do samochodu i stwierdziłam, że jakoś sobie poradzę.
Pierwsze kilometry
Początek był ciężki. Najpierw taksówkarz nie miał pojęcia gdzie się odbiera samochody, później ja nie miałam pojęcia jak tym odebranym samochodem wyjechać na drugą stronę zatoki. Wiedziałam, że muszę trafić na most, ale moja wspaniała mapa offline zupełnie inaczej pokazywała to, gdzie mam jechać. I tak zaliczyłam wszystkie okoliczne zjazdy, objazdy i miejscowości. Pięć razy się cofałam, bo na autostradzie nie zjedzie się co 100m. Mapa pokazywała jedno, znaki drugie, a żadne z nich nie mówiło którędy na San Mateo Bridge. W końcu się udało. Choć chwilę wcześniej bliska byłam rezygnacji z wyjazdu.
Jak nie szukać noclegów
Z braku czasu, ale też zaplanowanej trasy, nie udało mi się noclegów znaleźć wcześniej. Zresztą nie lubię planować. Wiem co chcę zobaczyć, ale odpowiedź na pytanie kiedy zazwyczaj przychodzi sama, na bazie tego gdzie jestem wcześniej. Jedynym zarezerwowanym noclegiem było Las Vegas. Bo noclegi w tygodniu są tam tanie, ale ceny niebezpiecznie rosły z dnia na dzień. Rezerwacji żałowałam już drugiego dnia musząc ominąć piękne miejsce, żeby zdążyć do Vegas. Z noclegami jednak nie jest kolorowo. Nawet marnej jakości przydrożne motele nie należą do tanich. Ponadto większość dróg jakie przebyłam prowadziły przez pustynię, więc i o motelach nie było mowy. Znalezienie czegoś poniżej $50 graniczyło z cudem a i to nie była moja wymarzona cena. Na samym początku trasy postanowiłam, że kupię namiot. Stwierdziłam to w sumie dzień wcześniej, ale nie było już ani gdzie ani jak kupić. W Walmart online wybór był gigantyczny, szybko więc zdecydowałam gdzie jadę. A tam puste półki, z najmniejszymi namiotami na 6 osób i gigantycznym śpiworem w komplecie. Zrezygnowałam.
Kilometry, setki kilometrów
Błąd strategiczny popełniłam już drugiego dnia. Jakimś cudem wydawało mi się, że z Mono Lake do Las Vegas jest pięć godzin drogi. Jak znalazł, żeby wyjechać koło 17. Na szczęście postanowiłam coś sprawdzić chcąc kierować się z Yosemite nad jezioro. A tam 9h drogi. W te pędy i na trasę. Monolake zostało odłożone na bliżej nieokreśloną przyszłość, a ja do Las Vegas dotarłam wykończona o północy, po wcześniejszych 4h snu, półdniowym zwiedzaniu parku i wieeeelu kilometrach. Zresztą same kilometry nie byłyby problemem. Ale po Stanach po prostu nie da się jeździć. Drogi niby dobre, kierowcy jeżdżą płynnie, a i tak człowiek musi się co kawałek zatrzymywać. Bo po prawej cudowne kolory pustyni, po lewej kanion, a z tyłu magiczny zachód słońca. Nie idzie zignorować, jechać dalej. Trzeba się zatrzymać, spojrzeć, sfotografować. I kiedy już wydaje się człowiekowi, że wystarczy to za kolejnym zakrętem pojawiają się jeszcze bardziej magiczne widoki. I tak każdego dnia, na każdym kilometrze, nie do znudzenia. I to wszystko pomimo, że droga to często setki kilometrów pustyni. Pustyni skalistej, pustyni piaszczystej, a mikrokrzewami i pustynną roślinnością. Górami na horyzoncie, kanionami i czasem drogą przecinającą jakieś małe pasmo gór. Setki kilometrów podczas których na horyzoncie może nie zamajaczyć ani jedno miasto. I wtedy to jedyne na mapie okazuje się mikromiasteczkiem, z jednym hotelem, polem namiotowym i stacją benzynową. Bez domów, bez sklepu, bez nadziei*. (*na nocleg w sensownej cenie).
Nie tylko cyferki
W ciągu nieco ponad ośmiu dni pokonałam 2555 mil, czyli 4111 kilometrów. Zobaczyłam osiem parków narodowych i stanowych i tylko jedno dwa miasta. Do tego mnóstwo pięknych, magicznych miejsc, niezaliczanych do jakichkolwiek parków. Kilometry pięknej pustyni, drugie na świecie pod względem wielkości sztuczne jezioro, kaniony wielkie i małe kanionki spotkane po drodze. Siedem noclegów w kiepskich i drogich motelach i jeden w zamarzającym samochodzie, jeden zgubiony kołpach i masa wydanych dolarów, których ze strachu wolę nie liczyć. Ale jednego jestem pewna. W Road Trip po Stanach udać się warto. Najlepiej własnym samochodem, z namiotem, śpiworem i masą czasu. Ale nawet gdy żadnej z tych rzeczy nie mamy możemy przeżyć przygodę. Zobaczyć miejsca, o których w Europie możemy tylko pomarzyć. I przekonać się, że podróż samochodem przez stany to stan umysłu, gdzie nie liczy się czas i kilometry, bo każda przejechana minuta to nowe odkrycie.
Powiązane artykuły:
Parki Narodowe USA: Kanion Antylopy
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów bloga na facebook’u.