Po tym jak przejechałam pierwsze kilometry mojego amerykańskiego roadtrip’u i jednak nie porzuciłam samochodu, było już z górki. Wyjechałam później niż zamierzałam, dojechałam później niż planowałam. Pojęcia nie miałam gdzie spać ani czego spodziewać się w amerykańskich parkach narodowych. Dotarłam do Yosemite.
Im bardziej zbliżałam się do celu tym bardziej zachwycały mnie mijane krajobrazy. Z San Franisco do Parku Narodowego Yosemite są 177 mile i niecałe cztery godziny drogi. Według mapy. Według google’a. Już na samym początku moja ściągnięta na telefon mapa offline pokazała środkowy palec i tą samą drogą poprowadziła tak, że wyszło godzin prawie pięć. A może to ja i moje przystanki. Bo mając własny samochód i wolność wyboru nie potrafię się powstrzymać przed zrobieniem zdjęcia. A ile zdjęć można robić jednocześnie prowadząc i ustawiając tryb manualny aparatu, nowego zresztą? No więc były przystanki. Pierwszy w okolicach Rezerwatu Don Pedro. Niebieska woda skutecznie przyciągała mój wzrok, a samochodowe zatoczki co kilkaset metrów nie pomagały w trzymaniu tempa. Zresztą po kilku godzinach jazdy i po tych krótkich postojach szybko okazało się, że to nie głupi pomysł. Zaraz za jeziorem rozpoczynały się serpentyny. Nie byle jakie. Ostre, kręte, i z tym przeklętym widokiem, który nie dawał skupić się na drodze.
Glacier Point i niebo u mych stóp
Zaraz za serpentynami był pierwszy motel. A właściwie kilka domków campingowych, tabliczna „free cabins” i mała restauracyjka. 120 dolarów za dobę mnie nie skusiło, ale dzięki temu dowiedziałam się gdzie wypatrywać hostelu. 35 dolarów i szybki bieg, gdy na horyzoncie zobaczyłam większą grupę zmierzającą w tym samym co ja celu. Łóżko zarezerwowane, rzuciłam jakąś siatkę z półlitrową wodą na znak, że to moje i ruszyłam dalej.
Gdy dojeżdżałam do bram Yosemite było już koło godziny 17. Szybka lustracja mapy i wybrałam się tam, gdzie wydawało się najszybciej. I do tego z ładnym widokiem na zachód słońca w drodze powrotnej. Pojechałam na Glacier Point. Znowu kilka przystanków po drodze, ale też świadomość tego, że przecież jade tam i z powrotem. Bo co robić na punkcie widokowym dłużej niż kilkanaście minut?
Na górze pełno samochodów, trudno o miejsce parkingowe. Odrobinę rzadsze powietrze, spacerek na punkt obserwacyjny. A tam tłumy. Jakiś gość opowiada o skałach, o parku, o Half Dome. Z zafascynowaniem przyglądam się jak korzystając z pięciorga dzieciaków pokazuje jak pod wpływem erozji od gór odłamują się skały. Skały, które potrafią wywołać lokalne trzęsienie ziemi, pokryć okolice kurzem i pyłem, potrafią zabić faceta, który akurat znajdywał się pod tą skałą. W końcu opowiadanie się skończyło. Później miało być kolejne, ale najpierw zachód słońca, a później jeszcze jakiś astronomiczny pokaz. Krótka analiza sytuacji. Na zachód słońca na trasie i tak już nie zdążę, więc może i na ten pokaz zostanę. I na kolejną prezentację.
Od dziecka interesowałam się kosmosem. W podstawówce przeczytałam wszystkie dostępne w bibliotece książki o gwiazdach, kosmosie, czarnych dziurach, białych karłach i wszystki co tylko można było przeczytać. Później zapał odrobinę zgasł ale jeszcze w trzeciej klasie liceum podwyższyłam sobie ocenę na końcowym świadectwie, bo trafiła się lekcja o kosmosie. Prezentacja była właśnie o gwiazdach, i innych ciałach niebieskich. Z zapartym tchem, w całkowitej ciemności, ja i kilkadziesiąt innych osób, szczękając po woli zębami, oglądaliśmy zdjęcia nieba. Zdjęcia zrobione w większości z miejsca, w którym siedzieliśmy. Przez ludzi, którzy stali przed nami. To był klub astronomiczny. Jego członkowie raz do roku przyjeżdżali do Yosemite i fotografowali niebo. Przyjechali akurat wtedy, gdy i ja tam byłam. Ze swoimi wielkimi teleskopami, komputerami i obszerną wiedzą. Czułam się jakby świat zawirował. Bo oto ja, długo po tym jak przeczytałam wszystko co wtedy mogłam przeczytać, stałam przy wielkim teleskopie i obserwowałam niebo. A obok stał ktoś kto o tym wszystkim opowiadał. Bo na końcu trafiłam na człowieka, który wyczuł moją pasję. I po tym jak inni przychodzili i odchodzili on opowiadał mi o niebie. Pytał co widziałam, a czego nie widziałam. Opowiadał swoją historię i pokazywał kolejne cuda. I tak zrobiła się niemal północ. I z bólem serca musiałam wracać. Przede mną były prawie dwie godziny drogi i ja, usypiająca z każdym kilometrem.
Yosemite Valley, wyschnięte jezioro i walka z czasem
Pierwszy dzień w Yosemite sprawił, że czułam głód niespodzianek i przygód. Ruszyłam Yosemite Valley, gdzie na końcu mogłam zostawić samochód i ruszyć piechotą. Z parkingiem był problem. Wszystko zajęte do ostatniego miejsca, zaparkowałam więc przy… wypożyczalni osłów. Parking dla klientów. Obeszłam ostrożnie dookoła, okazałam zainteresowanie i wymknęłam się, może nikt nie zauważył. Na spacer wybrałam Mirror Lake Trail, które pięknymi zdjęciami i małą odległością wygrały z pozostałymi atrakcjami. Spacer był przyjemny, choć skwar dawał we znaki. Skwar, który jak się okazało, wysuszył jezioro. Kolejny raz nie tylko nie sprawdziłam, ale przede wszystkim nie pomyślałam. A później było późno.
Po Yosemite chciałam jeszcze zobaczyć Mono Lake. Odległość wydawała się rozsądna, a stamtąd było już bliżej do Las Vegas. Bo zarezerwowałam tam sobie nocleg. Jedyny na całej trasie. Była 15. Godzinka do jeziora, godzinka nad jeziorem, pięć godzin do Vegas. I wtedy coś mnie tknęło. Spojrzałam na mapę. Dziewięć godzin, niemal 800km. Dzisiaj. Ruszyłam w te pędy. Zostawiając za sobą kurz, Yosemite i Mono Lake, którego żałowałam najbardziej. Dlatego nie lubię planować. A jeszcze bardziej nie lubię tych planów urealniać rezerwując wcześniej noclegi.

Na powierzchni Lustrzanego Jeziora próbowałam się schronić przed żarem pod drzewami. Niewiele pomogło.
Informacje praktyczne
Położenie
Yosemite położone jest w Kaliforni, 300 km na wschód od San Francisco. Nazwa Yosemite pochodzi od nazwy plemienia zamieszkującego dawniej ten teren, a dosłownie oznacza ‚zabójców’.
Teren Parku Narodowego Yosemite rozciąga się na obszarze 1,200 mil kwadratowych i jest najbardziej znany ze swoich wodospadów. Można tam również znaleźć głębokie doliny, łąki, wiekowe gigantyczne sekwoje, a także ogromne dzikie połacie.
Wstęp i ceny
Na teren Yosemite można wjechać z trzech stron – od strony Highway 41, Highway 140 i Highway 120.
Park otwarty jest przez cały rok, ale niektóre drogi mogą być zamknięte od listopada do maja, w zależności od warunków pogodowych. Na niektórych drogach obowiązują również łańcuchy.
Cena za wjazd samochodem do parku (w cenę wliczony jest wstęp dla pasażerów) wynosi $20. Dla pieszych oraz pasażerów autobusów wstęp wynosi $10. Ceny mogą się różnić w przypadku pojazdów niestandardowych. Bilet wstępu obowiązuje przez 7 dni, a przy kolejnym wjeździe wystarczy pokazać bilet. Rozważane jest podniesienie ceny bazowej do $30.
Zarówno w Yosemite jak i w innych Parkach Narodowych USA jest kilka dni w roku, w których wstęp do parku jest bezpłatny.
W przypadku Yosemite są to:
- 19 stycznia (Dzień Martina Luthera Kinga Jr)
- 14-16 lutego (urodziny Washington’a)
- 18-19 kwietnia (weekend otwarty)
- 25 sierpnia (99. urodziny Serwisu Parków Narodowych)
- 26 września (Dzień Narodowych Terenów Publicznych
- 11 listopada (Dzień Weterana)
Można również zaopatrzyć się w roczne karnety (do Yosemite za $40 lub do wszystkich parków narodowych USA za $80).
Wraz z biletem można otrzymać mapę oraz broszurkę (w przypadku karnetów warto o nie poprosić przy wjeździe). Broszurka zawiera najświeższe informacje, ostrzeżenia a także program parku. To tam można znaleźć informacje o ciekawych wydarzeniach i o tym gdzie i kiedy park ranger’s (pracownicy parku) będą animować i opowiadać, tak jak na Glacier Point.
Więcej informacji można również znaleźć na stronie Parku Narodowego Yosemite.
Znalazłeś w tym artykule przydatne informację? A może czegoś Ci w nim zabrakło? Zostaw komentarz, Twoja opinia pomoże mi lepiej dostosować i rozwijać artykuły zawarte na blogu.
Chcesz na bieżąco wiedzieć co się ciekawego dzieje? Dołącz do fanów bloga na facebook’u.