Południowa Afryka to nie był region, który śnił mi się po nocach. Po wizycie na Madagaskarze nie byłam pewna czy chcę jeszcze tam wracać. Wiedziałam jednak, że chcę na własne oczy zobaczyć te piękne zwierzęta w naturze. Nie tylko tak popularną wielką piątkę, ale też całą resztę, która – choć mniej popularna – rozpala wyobraźnię.
Już w 2012 miałam lecieć do Tanzanii. Wtedy jednak kilkukrotnie przekładany lot i odstraszające ceny safari sprawiły, że zwróciłam bilety i wybrałam Sri Lankę. W 2015 na Madagaskar trafiłam, bo szukając inspiracji kolega wspomniał o swoim marzeniu. Aż w końcu w czerwcu tego roku zobaczyłam ofertę busz i aparat i wiedziałam, że muszę jechać. Nawet się nie zastanawiałam „szybko, bo jest tylko dziesięć miejsc”. Wysłałam zgłoszenie, zapłaciłam a dopiero później zaczęłam planować całość.
Tak trafiłam do Zimbabwe. Warsztaty foto w rezerwacie, którego najważniejszym celem jest ochrona czarnych nosorożców. Jednak lecieć dwa dni w jedną stronę, płacąc ponad 4000zł za bilet, i wracać po tygodniu mijało się z celem. I tak, po kilku lekturach i poszukiwaniach, padło na Botswanę. Kilka nieprzespanych nocy, próba zorganizowania czegoś co nie kosztuje 12000zł na tydzień i w końcu spełniło się moje marzenie. Z nowo-zakupionym aparatem i superzoomem wyruszyłam na foto-polowanie. Aaa, i po drodze był jeszcze kolega, którego czarno-białe zdjęcia sprawiły, że i ta galeria jest czarno-biała. Zapraszam Was na safari.
Nosorożec czarny
Szacuje się, że na wolności jest już tylko 3000 nosorożców czarnych. Zabija się je dla rogów, które – według wierzeń m.in. Chińczyków – wspomagają potencję. I choć nikt nigdy tego nie udowodnił nie przeszkadza to w zabijaniu krytycznie zagrożonych, cudownych, zwierząt, zamiast skorzystania z niebieskich tabletek.
Nosorożce potrafią rozpędzić się do 50km/h, co zupełnie nie współgra z ich ociężałym wyglądem i postawą, przez którą chce się je wręcz przytulić. Tafika, na zdjęciu, to kilkuletni nosorożec, która na codzień przechadza się ze swoją matką – Shanu, i ciotką Kamuchachą. Do rodziny należał jeszcze – najbardziej prawdopodobnie znany w Imire – Tatende, który z niewiadomych przyczyn zmarł tydzień przed naszym przyjazdem.
Zachowując bezpieczną odległość szliśmy za nosorożcami. Dzień i noc są one chronione przez uzbrojonych strażników, którzy zdobywali ich zaufanie miesiącami. Obecnie nosorożce są przyzwyczajone do ich obecności i głosu, ale każdy „obcy” musi sobie na to zaufanie zasłużyć. Nie należy podchodzić za blisko, lepiej mieć między sobą choćby drzewo. Zasady te jednak nie dotyczą zwierzaków, które – czasem wbrew naszym planom – postanowią zbliżyć się do nas same. Tak jak Tafika, która – widząc nas fotografujących się ze strażnikami – podeszła do nas mniej więcej na dwa – trzy metry. I pewnie podeszłaby bliżej („ej, ja też chcę fotę”), gdyby nie strażnik, który dość stanowczo kazał jej odejść.
Guziec
Pamiętacie Pumbę z Króla Lwa? One naprawdę tak wyglądają. Biegną śmiesznym krokiem, z podniesionym ogonem, zwiewając, gdy tylko znajdziesz pozycję odpowiednią do zdjęcia. Czasem jednak są ciekawskie i podchodzą do samochodu licząc, że coś im skapnie.
Hipopotam
Hipopotamy umknęły mojemu zainteresowaniu aż do pewnej rozmowy z kolegą z pracy. Po raz kolejny usłyszałam, że w Zimbabwe jest niebezpiecznie. I gdy już miałam odwrócić się na pięcie kolega dokończył zdanie „…jest niebezpiecznie. Moją żonę ugryzł tam hipopotam.”.
Ten mogący ważyć nawet 3 tony stwór jest zdecydowanie bardziej niebezpieczny niż wygląda. Dnie spędza w rzekach, w których w najlepszych wypadku widać zazwyczaj jego oczy, uszy i nos. Położone na jednym poziomie pozwalają się idealnie zakamuflować a umiejętność spędzenia kilku minut pod wodą sprawia, że można się na nie natknąć zupełnie przez przypadek. Tyle, że hipopotamy nie lubią intruzów i bronią swojego terytorium zaciekle – rozwijając w wodzie prędkość do 20km/h a na lądzie… nawet 40km/h. Trzeba więc być ostrożnym, robić hałas tam, gdzie nie jesteśmy pewni ich obecności, i mieć oczy szeroko otwarte. Nie tylko na wodzie, ale wszędzie tam, gdzie woda jest w okolicy.
Po raz pierwszy zobaczyłam je na rzece Zambezi. Z bezpiecznego poziomu statku liczyłam na to, że wystawią ponad głowę coś więcej niż oczy i uszy. Gdy jeden z nich ziewnął inny turysta wpakował mi się idealnie przez obiektyw.
Drugiego dnia nawet ich nie widziałam. Przewodnik kazał dobić do brzegu, a ja ze swojego dmuchanego pontonu dojrzałam całe ich stado. Ponieważ są zwierzętami terytorialnymi, zazwyczaj przebywają w tych samych miejscach. Dobrze, jeśli ktoś pływa tamtędy regularnie. Gorzej, gdy ktoś jest takim amatorem jak je. Hipcie na środku rzeki, a na brzegu… krokodyle. Ciśnienie podnosi się kilkukrotnie, gdy trzeba między nimi wymanewrować. Właśnie w takich okolicznościach żona kolegi została zaatakowana.
Kolejne razy były już mniej stresujące. Jednym z ostatnich był nasz postój na drugie śniadanie. W stawie dwa samce walczyły ze sobą zaciekle. Wyobraźcie sobie film w zwolnionym tempie. Powolutku jeden z nich podnosi się i wrzeszczy aaaaaaaaa, na co drugi, jeszcze wolniej, podnosi się również i krzyczy oooooooo. I tak przez ponad pół godziny. W przeciwieństwie do innych walczących zwierząt – idealny obiekt fotograficzny. Można wszystko spokojnie ustawić, nie bojąc się, że zwierzęta za chwilę znikną.
LAMPART
Zjeżdżamy z trasy i zaczynamy kręcić się między drzewami. Zerkamy uważnie na konary, czasem zniżając wzrok na ziemię. Wypatrujemy lamparta, który ponoć lubi się kręcić w okolicy. Upał jest nie do wytrzymania, więc kot siedzi pewnie gdzieś głęboko w cieniu. Szansa na to, że go wypatrzymy, jest niewielka. Kilka dni wcześniej widzieliśmy tylko zjedzoną i zostawioną na gałęzi impalę, a później kilka centymetrów łatek schowanych w krzakach. Lepiej widać było tylko łapę kolejnej konsumowanej impali, której największymi wrogami są właśnie lampart, lew, gepard i likaon.
Ciszę przerwał w końcu krzyk kolegi. Zza krzaków zobaczył kota, który był skrzętnie schowany w krzakach. Jednak kilka metrów dalej była luka, w której było widać zaspanego „kociaka”. Choć staliśmy tylko kilka metrów od niego niewiele robił sobie z naszej obecności. Nie zwiał od krzyków i nie miał zamiaru otworzyć nawet oczu. Popłaciła jednak wybłagana u kierowcy cierpliwość i lampart postanowił sprawdzić co dzieje się dookoła. To nie jest wzrok szczęśliwego kota. Do dzisiaj zastanawiam się czy wystawienie połowy siebie za samochód, aby zrobić – moje ukochane w tej podróży – zdjęcie z odpowiedniej wysokości było rozsądne. Ale w takich momentach decyduje chwila. I ta chwila nie zawsze wspomagana jest rozsądkiem.
Lew
Po raz pierwszy zobaczyłam go za kratami. Mambo zjadł swoje trzy żony i pożarł kilkoro ludzi. Mieli go odstrzelić, ale życie uratowało mu Imire. Choć nie biega na wolności to nadal biega na całkiem sporym wybiegu. Swój charakter pokazał już w pierwszej minucie, rzucając się na kratę i nie pozostawiając wątpliwości co zrobiłby z naszą grupą, gdyby tylko miał taką możliwość. Nie zostawiliśmy sobie zbyt dużo czasu na zdjęcia. Krata niepewnie się kołysała, uginając pod naporem skaczącego na nią wielkiego kota. Zamiast odskakiwać przy każdym jego podskoku, wskoczyliśmy do samochodu, ciesząc się, że nie musieliśmy w dwunastkę ewakuować się w małej kabinie naszego samochodu.
O tym co lwy potrafią przekonałam się w Moremi. Wieczorem nad niewielką pozostałością wody znaleźliśmy stado słoni i hipopotama, którego nikt się tutaj nie spodziewał. Najbliższe stałe źródło wody było bowiem dwadzieścia kilometrów stamtąd. Słonie spokojnie spacerowały, ochładzając się niewielką ilością wody, która tam pozostała. Kilkaset metrów dalej w cieniu odpoczywało stado kilkunastu lwów. Zaczekaliśmy do zmroku, obserwując ekipę profesjonalnych filmowców z wielką kamerą przed maską samochodu. Spędzili tam całą noc, czekając na materiał. Po zmroku koty zaczęły kierować się w kierunku wody, a my musieliśmy odjechać, ograniczeni regulaminem parku. Rano nie było ani słoni ani hipopotama. O tym co rozegrało się tam w nocy świadczył zabity słoń i bardzo rozleniwione i najedzone koty, które nie odstępowały swojej zdobyczy na krok.
W mojej głowie trwała bitwa. Krwawych bestii, które zabiły – co nie zdarza się tak często – słonia i mruczącego kota, który pojawił się tuż przed nami. Powoli spacerując przed samochodem, zbaczając ze ścieżki i odpoczywając dwa metry od nas, regularnie się przeciągając. Widziałam w nim kota domowego. Tego, który dopomina się o głaskanie i mruczy, gdy mizia się go za uchem. I przez tą wizję przedzierały się zakrwawione pyski lwów z dnia poprzedniego.
Zebra
Choć moim ukochanym zwierzakiem jest żyrafa to właśnie zebry okazały się najbardziej wdzięcznym i najpiękniejszym obiektem fotograficznym. Ich paski, ich grzywa, ich ilość. Wszystko to sprawiało, że na widok zebr mój obiektyw aż się kopcił. Najpiękniejsze ich zdjęcia powstały o wschodzie i zachodzie słońca, ale utrzymując konwencję biało czarną muszę przyznać, że monochromia ich pasków wygląda w ten sposób jeszcze lepiej.
Słoń
W Imire jest słoń, który przewodzi stadzie bawołów. Pierwszy słoń, którego zobaczyłam w naturze, na sawannie. Później było ich dużo. Jeszcze w Zimbabwe podchodziliśmy blisko, jak najbliżej, aż w końcu jeden z nich zaczął wąchać nas swoją trąbą. Nie było słychać naszych oddechów, zamarliśmy w bezruchu, a on po prostu poszedł sobie dalej. Później stado ponad trzydziestu słoni spacerowało kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym skończyliśmy nasz spływ rzeką Zambezi. W Parku Chobe w Botswanie były ich setki, były wszędzie. Piękne, dostojne, zagrożone. Bo tak jak w przypadku nosorożców – dla wielu ich ciosy warte są dla niektórych więcej niż życie tych pięknych zwierząt.
żyrafa
Moja miłość. Długa szyja, śmieszne rogi i zabawny chód. Jej zdjęcie zdobi nawet moją osłonkę od prysznica. Na pytanie, które zwierzę chcę zobaczyć najbardziej – bez zastanowienia wymieniłam żyrafę. Moment, w którym po raz pierwszy zobaczyłam ją w naturze wywołał u mnie łzy radości. Moment, który będę wspominać do końca życia, był tym, w którym jedne z żyraf stała kilka metrów ode mnie, a pozostałe trzy obserwowały z daleka. Niesamowity cud, w którym trafiliśmy na dopiero urodzoną małą żyrafkę, leżącą jeszcze na ziemi, mającą co najwyżej kilkadziesiąt minut. Zwierzę, które prawdopodobnie najtrudniej sensownie sfotografować, bo jej niezmiernie długie nogi i szyja sprawiają, że wszystko inne wydaje się zabawnie malutkie.