Zbliżały się moje trzydzieste urodziny. Znajomi w Polsce robili huczne imprezy, rodzina wydzwaniała, żeby przyjechać do Polski na święta, a ja zastanawiałam się jak spełniać marzenia. Trzydziestki w końcu nie obchodzi się co roku, trzeba było wymyślić coś ekstra.
Rozmowa z kolegą stacjonującym wówczas na Wyspach Kanaryjskich. Wspominam o urodzinach, braku pomysłu, o tym, że chciałabym, żeby były wyjątkowe. A on na to, że jemu marzy się Madagaskar. Madagaskar! Oczywiście! Moja Afryka ograniczała się do wakacji all inclusive w Tunezji wiele wiele lat temu, a tu będą lemury, baobaby, a jak się dobrze poszuka to może i pingwiny ;) Kupiłam bilety, doszłam do wniosku, że jak wyspa to jeszcze w dniu przylotu dotrę gdzieś na wybrzeże, a zaplanuję więcej jak w końcu znajdę chwilę czasu. Nie sprawdziłam pogody (a okazała się deszczowa), odległości (a te wszędzie były ogromne, przede wszystkim dzięki stanowi dróg) ani cen…
Doleciałam. Do najbliższej plaży jedzie się tak z pięć godzin. Aaaa, i trzeba przeprawić się promem. Aha, i nie można podróżować po zmroku. Czyli wyjechać trzeba tak najpóźniej koło południa. Troszkę wcześniej niż mój przylot po 15.
Załatwiłam wizę, przebiłam się taksówką przez sobotnie korki i dotarłam do hotelu. Mój ogromny pokój z balkonem okazał się klitką bez niego. Wywalczony, wymieniony, miał balkon, nie miał moskitier, za to leciało mu z kibla. Zapłaciłam 80 euro, odpoczęłam po niemal dobie w drodze i wyruszyłam na kolację.
Wypatrzona w przewodniku Lonely Planet restauracja była tak interesująca jak wskazywał na to opis. Jakimś cudem zgodzili się dać mi stolik bez rezerwacji i zjadłam, niezbyt smakowity, urodzinowy posiłek. Wystrój miejsca nadrabiał za brak smaku, ale obsługa dawała z siebie wszystko. Wyszłam, była 22. Ciemno, do hotelu piętnaście minut, po drodze niemal nikogo. Właściwie to w Barcelonie czułam się mniej bezpiecznie. Do czasu kiedy recepcjonista spojrzał na mnie z niedowierzaniem (wcześniej proponował zamówienie pizzy), a przez dwa tygodnie kilkanaście razy usłyszałam, że miałam niesamowite szczęście. Bo Tanie po zmroku się nie chodzi. What?! You did walk alone in Tana and nothing happend?
Wynajęty samochód okazał się starszy niż zakładałam. Napęd na cztery koła, klimatyzacja, sprawdzi się nawet w trudnych warunkach. Z tyłu głowy myśl o tym, żeby się nie zepsuł. Nie jadę sama, więc jakoś damy radę. Bo na Madagaskarze samochód wynajmuje się z kierowcą. Nie że można, po prostu trzeba. Bez kierowcy praktycznie nikt nie wypożycza, choć formalnego zakazu nie ma. Jakość dróg sprawia, że trzeba je znać doskonale, aby nie zrobić sobie krzywdy. Z kolei lokalne zwyczaje (bo jak turysta to ma kasę) sprawiają, że spowodowanie wypadku może drogo kosztować. No więc nie mijają dwie godziny a my stajemy. Coś śmierdzi, jakby opona się paliła. Koło rozgrzane do czerwoności, zaciął się hamulec. Godzina na poboczu, jedziemy dalej. Przez godzinę. Znów koło, znów pobocze. Zerkam na puściusieńką szkołę, której nigdy nie posądziłabym o bycie szkołą. Przez tydzień widzę dzieciaki bawiące się dookoła. Tu mało które dziecko idzie do szkoły. Bo trzeba płacić, bo rodzice bez szkoły i żyją, bo trzeba pomóc w gospodarstwie. Szkoła jest zbędna, tu mało kto widzi jej wartość.
Na Madagaskarze, tak jak i w Azji, sprawdziła się zasada, że hotel znajdzie się na miejscu. Kierowca coś poleca, jest pokój, a ja w rozsądnej cenie dostaję ładny bungalow z kwiatami przed gankiem. Brakuje balkoniku, więc rozwalam system rozwalając się na trawie, wraz ze świeżo upranymi ciuchami. Ktoś tam przechodzi, spogląda, nic nie mówi. Prawie nikogo tu nie ma, wszyscy od rana są już w parku. Wyruszyć trzeba wcześnie, bo popołudniami leje. Pora deszczowa. Bo pogodę sprawdziłam jak już kupiłam bilety.
Pada codziennie, zazwyczaj wieczorami. Deszcz raz jest słabszy, raz mocniejszy, ale niezmiennie rozwala tutejsze drogi. Nieprzejezdne jest chyba z pół kraju. Na północ nie jedź, bo droga zamknięta. Do parku w centrum wyspy nie bardzo, bo 40 km pokonamy w 6 godzin. Na wschodzie drogę otworzą dopiero w kwietniu. Bo drogi na Madagaskarze są dziwne. Jedzie się kilometrami po idealnie płaskim asfalcie tylko po to, aby nagle – bez żadnego ostrzeżenia – wjechać w dziurę wielkości słonia. Główna droga z południa do stolicy jest asfaltowa, ale drugie i trzecie pod kątem miasta dzieli fragment, na którym więcej jest dziur niż odległość liczona w centrymetrach. Przekonuję się o tym boleśnie próbując ostatniego dnia zdążyć na samolot, gdy na wpółprzytomna odkrywam, że przez 4h pokonaliśmy 40km – drogi krajowej!
W parku, w którym na pewno zobaczę lemury, nie widzę żadnego. W parku, w którym pewnie ich nie zobaczę, widzę pięć rodzajów. Przedzieram się tam, gdzie nie ma innych ludzi. Drugi samochód podjeżdża, gdy my już wracamy. Cała reszta lemury próbuje ustrzelić (aparatem) w mniejszym parku, 20 kilometrów i 2h wstrząsów bliżej. Co kilkanaście minut w lesie rozlega się łoskot. To lemury zaczynają gadać. Gadają tylko kilka razy i kilka minut dziennie, bo na więcej nie starczyłoby im energii, liście nie dostarczają jej zbyt wiele. One gadają, a my próbujemy zlokalizować gdzie są. Tyle, że ich rozmowy można usłyszeń z odległości kilku kilometrów. Idziemy więc i po jakimś czasie spotykamy grupę skaczącą ponad naszymi głowami. Za chwilę inną. Jakiś ciekawy osobnik postanawia zejść na moją wysokość i sprawdzić co to za jedna. Innemu podoba się mój telefon. A przewodnicy kręcą głową z niedowierzaniem, bo one są dzikie, one nie podchodzą.
Trochę mi mało tych futrzaków i robię coś, co do czego mam wątpliwości moralne. Lemury nie potrafią pływać, ale wiele z nich nie jest też w stanie przetrwać w niewoli. Tak więc tworzy się lemurze wyspy. Spory teren, ten sam las, ale lemury nie mają gdzie przeskoczyć. I tak przyzwyczajają się do ludzi, do innych lemurów i darmowych bananów. Wskakują na ramiona, na głowę i zlizują mój indyjski krem przeciw komarom. To znaczy całują chciałam powiedzieć. Chyba znalazłam sobie chłopaka ;)
Wątpliwości (a wręcz kaca) moralne mam też wsiadając do pouss-pouss, czyli do czegoś na kształt rikszy, z tą różnicą, że ciągnie ją bosy staruszek. Powtarzać się nie będę, wystarczy, że się rozpisałam na ten temat na telefonie komórkowym, kilka minut po zakończeniu tej wątpliwej przejażdżki lokalnym środkiem transportu. Bo to nie był transport dla turystów, lokalsi nie mają takich wątpliwości. Lokalne środki transportu to pewnie i tak temat na osobny wpis, który nigdy nie powstanie. Przeładowane taxi brousse, które z taxi nic nie mają wspólnego. 9-osobowe vany, które tutaj stają się dwudziestokilko-osobowymi. Małe samochody osobowe, w który siedzi czasem 10 osób. Wygodnie 4×4, w których siedzą wyłącznie turyści. Zebu taxi, czyli powóz ciągnięty przez coś co trochę przypomina byka – zebu. Na drodze jest wszystko poza tym czego nie ma. A nie ma prywatnych samochodów (chyba tylko poza stolicą), rowerów czy skuterów. Prawie nie ma też pociągów. A te co są jeżdżą albo i nie jeżdżą. Niektóre kursują raz w miesiącu. Inne co dwa dni, jak przyjadą. Czasem nie przyjadą, więc odjadą dzień, a może jeszcze później. I zatrzymają się na każdej stacji, na pół godziny, godzinę, aż wszyscy zdążą przeprowadzić swoje transakcje handlowe. I pojadą na kolejną stację, znów shandlują, aż zmęczeni turyści wysiądą, a ich kierowcy przyjadą po nich gdzieś na trasie.
Kolejny park, ostatni już w sumie. Jest na trasie, po drodze na plażę. Przewodnicy czekają przy drodze. Każą płacić, nie dając biletu. W sumie przy pomocy mojego kierowcy dają wybór – papierowy bilecik i opłata za park i za przewodnika albo bez bileciku z opłatą tylko za przewodnika. Dziwnie, bo w sumie wszystkie inne parki były szczytem biurokratycznej praworządności. Cennik, bilecik, notatka w wielkiej księdze, rachuneczki. Tu, choć to też park narodowy, jest inaczej. Szybciej się też kończy, „bo zaraz zacznie padać”. I faktycznie w ostatniej chwili wskakujemy do samochodu, który już czeka. Normalnie by nie czekał, bo kierowca wszedłby do parku ze mną.
Na Madagaskarze mają interesującą praktykę. Jak na lokalne warunki turysta za wszystko płaci majątek. Obiadek $7 zamiast $0.50. Hotel $30 choć warunki nie powalają. Pranie $10 choć kobieta, która wykona je w rzece nie dostanie za nie pewnie nawet dolara. Wejście do parku $10 a czasem $30, obowiązkowy przewodnik to drugie $30. Dłuższa trasa? Większa kasa. W normalnej cenie jest chyba tylko benzyna (choć normalna oznacza europejska, co pewnie częściowo wyjaśnia brak prywatnych samochodów). No i jedzenie, jeżeli zje się w lokalnym „hotelu” czyli barze. Dużo ryżu, fasola, dla chętnych mięcho, do popicia woda ryżowa (czyli to co zostaje po ugotowaniu ryżu), 1 dolar, problemy żołądkowe gratis. Ale to często i tak lepsze niż bagietka, jajko, dżem. Bagietka, jajko, dżem. Bagietka, jajko, dżem. Bagietka…. Nie mogę patrzeć na bagietki. Właściwie Madagaskar był ostatnim miejscem, w którym jadłam jajka (nie licząc pojedynczych przypadków spożywania w międzyczasie ciast). Ale były też doskonałe potrawy. Rewelacyjne makarony, risotto, ale zazwyczaj bez lokalnych specjałów. Nie w hotelach, tych turystycznych.
Dziennie EUR 50 za samochód, kolejne kilka na benzynę, czasem nawet 60 na park narodowy, inne EUR 20 na hotel i 10 na jedzenie. Niby po taniości (w wersji Mada), a tu się dziennie ponad setka robi. Gotówka topnieje, aż stopniała, a bankomatów brak. To znaczy są, w większych miastach. Tych pięciu czy sześciu na wyspie. Działa tylko Visa. Ta Visa, z której w Szwajcarii mam tylko kartą kredytową. Tą kredytową, z której w bankomatach pieniędzy się nie wybiera. Topnieje polskie konto, na którem wpływów nie było już od dawna. A tu 15zł za wybranie, i kolejne, kolejne, aż uzbiera się złotych kilkaset. Bo na Masagaskarze jednorazowo wybrać można 400 000 ariary, około EUR 120, jeden dzień aktywnych wakacji. Tych szesnastodniowych wakacji…
Powoli mam dość samochodu. 200 kilometrów potrafi zająć cały dzień, po zmroku jechać nie można. Tracę czas, który mogłabym spędzić na obserwacji lemurów. W drogę powrotną kupuję bilet na samolot. Niecałe 2h lotu, 1000 kilometrów, 200 Euro i oszczędność dwóch dni w drodze, od rana do wieczora. Telefonicznie kupiony bilet w biznes klasie jest tańszy niż zamówiony online economy. Ostatnie miejsce, dwa dni więcej na plaży, jeden dzień buforu przed powrotem do domu. Zasłyszane historie zaczynają mnie przerażać. Ten czekał trzy dni na samolot, tego odleciał pięć godzin wcześniej, tamten nie przyleciał w ogóle. Będzie dobrze. Nie było. Trzy dni wydzwaniałam. „Madame, no problem”. W końcu jak nie dzisiaj to jutro. Jak nie jutro to pojutrze. Po co się stresować? Jesteśmy w Afryce. A nowy bilet powrotny do Europy to tylko 2000 Euro… Tak tak, dwa tysiące, pestka… Zaczynam się stresować. Na lotnisko przychodzą kolejne osoby. Ten ma bilet na 10, tamten na 12. Jest jeszcze 13:30, 14:50 (to mój) i na 15. Razem z nowymi pasażerami przychodzą też nowe plotki. Samolot odleci dzisiaj jeden. Ale który? Powoli zaczynamy szukać samochodu. Pamiętacie te EUR 50 za klimatyzowany 4×4? Teraz stawka to EUR 200 na dzień za rozpadający się wrak. A dni trzeba liczyć trzy. W promocji, bo normalnie byłyby cztery. Płaczem wybłaguję zaświadczenie o braku samolotu i pędzimy do taxi brousse. Przez następne 24h siedzę bokiem, bo kolejne siedzenie zaczyna się 5 cm przed moim, czyli tak na 25cm wzrostu mniej. Zatrzymuję się co 15 minut na siku kierowców i co 5 minut wdychamy lokalne bąki. Po 24h w trasie ledwo zdążam na samolot. Oszczędziłam jakieś sześć godzin w drodze, trochę pigmentu we włosach i kilka miesięcy oczekiwania na zwrot, bo przy pomocy EUR 50 agencja kasę oddaje natychmiast. A po przylocie do Bazylei mam iść do pracy.
Ale przede wszystkim było fajnie. Jakoś to tak jest z naszym mózgiem, że lepiej zapamiętuje to czego zapamiętać by nie musiał. Te historie z nutką goryczy z czasem przeistaczają się w piękną opowieść. 24h katorgi jest teraz lokalnym smaczkiem, zatrucie pokarmowe można wyleczyć domowym sushi jedzonym trzy razy dziennie, a próbujący mnie całować i dotykać kierowca staje się już tylko dziwnym wspomnieniem. Bo to wszystko ginie w obrazach cudownej przyrody; tysięcy kilometrów, z których każdy niósł coś pięknego; dzikich lemurów, które dały się obejrzeć; spotkanych na trasie ludzi, z którymi można później razem łapać zorzę; Włocha, który przygotował najlepszy na świecie makaron; liczi, którego kilogram kosztował pół dolara; wreszcie dwulitrową colę, którą dostała żebrająca dziewczynka, bo ja ją kupiłam, żeby skorzystać z toalety, a jej się aż oczy świeciły; zdobyte szczyty, które wydawały się Mt. Everestem przy 40-stopniach bez krzty cienia. Wspomnienia, które nie znikną; wspomnienia, za które warto płacić; wspomnienia, które są bezcenne. Afryka bez ubarwiania, ochroniarza w hotelu i planu w segregatorze. Afryka, po której wieczorem strach było chodzić, a kiedy to dzieci uśmiechały się najszerzej. Kilkunastogodzinna msza w pobliskim kościele, której skoczna muzyka budziła mnie rano i układała do snu. Orzeszki ziemne sprzedawane na pokrywki. I wszystko to czego teraz nie pamiętam, a będzie wracało do mojej pamięci w najbardziej niespodziewanych momentach. Podróż, którą warto było odbyć na 30-te urodziny. Podróż, która sprawiła, że w październiku znów wracam do Afryki. Znów odrobinę nieplanowanie. Znów, aby przeżyć nieznane.