Są takie momenty, w których wiesz, że robisz coś dobrego a jednak, robiąc to, czujesz się jak gówno. Wiesz, że robisz coś, bo to daje pracę człowiekowi i płaczesz, bo wiesz, że ta praca urąga człowieczeństwu. I nawet nie wiesz jak w lokalnym języku powiedzieć, że zapłacisz tylko niech już skończy i schowa się przed deszczem.
Claude stał przed hotelem ze swoim niebiesko – czerwonym pouse pouse – wózkiem taksówką, na którym się siedzi, a który on na boska ciągnie. Już jadąc do tego miasta wiedziałam, że nie chce tego próbować. Że to deptanie po człowieku. I taki Claude do Ciebie podchodzi i swoim bezzębnym uśmiechem błaga wręcz, żeby jego wybrać. Zapewnia, że będzie czekać, że mam go tylko zawołać. No i czeka. Wieczorem, rano, w południe. Widząc mnie macha i upewnia się, że pojadę z nim na wycieczkę po mieście po południu. Na oko ma jakieś sześćdziesiąt lat i posturę 11-latka. Wciąga wózek pod małą górkę, z uśmiechem upewnia się, że wszystko c’a va. A później zaczyna lać, tnie pionowo w dół a na ulicach powstają wielometrowe czerwone kałuże. Claude dzielnie idzie dalej, nic sobie z ulewy nie robiąc. I wtedy zaczynam się czuć jak prawdziwe gówno. Jak takie durne panisko, które wynajęło sobie niewolnika. I nie pomaga fakt, że tutaj jeżdżą tak wszyscy lokalsi (bo turystów w pouse pouse nie widać), a moje kilka dolarów sprawi, że może Boże Narodzenie będzie odrobinę weselsze. W najgorszym deszczu zatrzymujemy się a on na szczęście chowa się pod daszkiem i odpoczywa. Ja dalej ryczę, uśmiechając się, gdy pyta czy mi się podoba. Bo co mam mu powiedzieć? Zwłaszcza moim nieistniejącym francuskim. Proszę o powrót do hotelu. Płacę więcej, być może po to, żeby poczuć się lepiej. Uściskuję go, robię zdjęcie, życzymy sobie wesołych świąt. Ale i tak nie pomaga. Wiem, że pomogłam ale też wiem, że to niczego nie zmieni…