Botswana jest miejscem dla wybranych. Przyjeżdżają tu bogaci Szwajcarzy, Norwegowie, czasem Brytyjczycy. Nocleg w lodge’y, luksusowym namiocie, to koszt minimum 500 Euro. Samochód można wynająć w RPA lub Namibii, a drogi przyjmują tylko wytrawnych kierowców. Niewiele jest opcji budżetowych, które z budżetem niewiele mają z resztą wspólnego. Jednak za niewiele ponad tysiąc euro można spędzić tydzień w namiotach, bez bieżącej wody, pomagając je rozkładać i gotować. Przeżyć przygodę życia, zobaczyć przyrodę w najlepszym jej wydaniu. Umierać z gorąca, lepić z brudu i krzyczeć ze szczęścia. Botswana to podróż all inclusive. All inclusive emocji, piękna i przeżyć, których nie zagwarantuje żadne inne miejsce na ziemi.
Początek. Transport.
Wsiadam do samochodu i zajmuję najlepsze moim zdaniem miejsce na 9-osobowej pace. Siedzę w pierwszym rzędzie, po lewej stronie. Widzę to co dzieje się przede mną i obok mnie, mam gdzie położyć nogi, a pomiędzy mną i jeszcze jednym turystą stoi puste miejsce, w sam raz na plecak.
Dosiadają się kolejne osoby a ja po cichu marzę, aby nikt nie postanowił się dosiąść do naszego rzędu. Marzenie staje się faktem. Siedzimy jak królowie.
Lunch z przyjaciółmi
Właściwie nie zdążyliśmy jeszcze nigdzie dojechać. Zgarnęliśmy ludzi z granicy, innych z jakiejś knajpy, napełniliśmy zbiornik wodą ze szlaufu. Podpięliśmy przyczepę pełniącą rolę gar kuchni i bagażnika w jednym i zanim zdążyliśmy się rozpędzięc zatrzymaliśmy się na poboczu, znajdując kilka metrów kwadratowych cienia. Lunch przy drodze, bez romantycznych okoliczności przyrody. Nasz szef kuchni zaczyna rozpakowywać jedzenie, jedna z dziewczyn pomaga w krojeniu, a my wychodzimy na środek rzadko uczęszczanej, acz głównej, drogi aby uciec przed owadami. Są ich tysiące i są wszędzie. Mniej więcej półcentrymetrowe, diabelsko czarne i długie. Uderzają w skórę, siadają na włosach, delikatnie podgryzają. Żadna europejska mucha nie jest tak upierdliwa. Najwięcej z nich atakuje w cieniu, ale nawet rozgrzane do czerwoności powietrze przy asfalcie nie zniechęca ich do upolowania posiłku. Nie da rady uciec. W końcu oswoiliśmy się z myślą, że będziemy wyglądać jak biedronki i rezygnujemy z walki. Lunch odbywa się w pośpiechu, byle tylko stamtąd odjechać. W głowie kłębi się tylko myśl, że tak może wyglądać nasz cały tydzień.
Ten moment
Zobaczyłam obraz. Umiejętność patrzenia kadrami trzeba nabyć jak każdą inną. Nie każdy piękny na żywo moment da się uchwycić obrazem i nie każdy potencjalnie piękny kadr da radę uchwycić każdym aparatem. Ten jest jednak idealny. Kilometry od nas, w tumanach pyłu podświetlonego zachodzącym słońcem, żerują słonie. Mój krzyk „STOP!” mógłby obudzić niedźwiedzia, ale to musi być ten właśnie moment. To miejsce i dokładnie ta chwila. Nikt nie rozumię o co tyle krzyku, ale w ciągu tych kilku godzin znajomości zauważyli już, że w kwestii fotografii nie ma co ze mną dyskutować. Co chwilę ktoś daje mi swój aparat z prośbą o zrobienie takiego zdjęcia jak u mnie. Choć nie jestem ekspertem, w tym przypadku nim zostałam. Obiektyw 400 mm (a konkretnie 800 mm w przypadku mojego body), idealne światło i zwierzęta, które jakby specjalnie nam zapozowały. Pstrykam, zmieniam ustawienia a świat wokół przestaje istnieć. W końcu od kierowcy słyszę, że gdzieś dalej jest lepsze miejsce, że musimy jechać, że się ściemnia, że… Ale ja wiem, że nie ma czegoś takiego jak lepsze miejsce i lepszy moment. Gdy w końcu już dojeżdżamy w to lepsze miejsce światło nie jest takie same, zwierzęta znajdują się pod złym kątem, a kurz opadł. Robi się ciemno.
Nowi znajomi
Wieczorem nasi latający przyjaciele przybrali postać małych latających żuczków. Te z lunchu przypominały je tylko swoją zawziętością. Uderzają w skórę wydając przy tym dziwne dźwięki, siadają na wszystkim, chowają się we włosach i na ubraniu, ale nie gryzą. Są drażniące, ale niegroźne. Znikają wraz z ostatnimi promieniami słońca i nastaje spokój.
Idę do namiotu po aparat. Niebo pokryte jest niczym niezmąconym widokiem gwiazd. Jesteśmy po środku niczego, na afrykańskiej sawannie, z dala od jakiegokolwiek źródła światła, a jeszcze dalej od wielkich miast. Od nich dzielą nas tysiące kilometrów. Za to gwiazdy wydają się być na wyciągnięcie ręki. Mając nadal w pamięci naszych latających przyjaciół staram się jak najmniej uchylić wejście do namiotu. Klękam na trawie i wyciągając maksymalnie ramiona staram się sięgnąć po torbę ze sprzętem. Jest ciężka, przygnieciona plecakiem. Wolę się jednak jeszcze bardziej położyć na ziemi niż nie zmrużyć w nocy oka przy akompaniamencie komarów. Komarów, których ostatecznie nie zobaczyłam przez kolejnych sześć nocy. Komarów, których miały być miliardy, przed którymi trzeba się było bronić Malarone. Gdy już odniosłam sukces, światło mojej czołówki pada tuż przy moich kolanach, odsłaniając tym samym piękny szpiczasty odwłok skorpiona. Po raz kolejny przekonuję się, że nie jestem normalna. W Imire, gdy pod kamieniami szukaliśmy niejadowitej ponoć ich odmiany, z prędkością światła odskakiwałam od każdego odwróconego kamienia, aby nic mnie nie zaatakowało. Gdy ich jadowity pobratymiec jest dosłownie centrymetry ode mnie ja spokojnie się mu przyglądałam, powoli wstając i jakby nigdy nic oświadczając grupie, że widziałam skorpiona. Tego pierwszego, bo okazało się, że dookoła nas są ich dziesiątki. Jak jeden mąż wszyscy idą przebrać buty i długie spodnie, najpierw dokładnie sprawdzając czy nie czeka w nich żadna niespodzianka. Przez resztę wieczoru niektórzy nie schodzą z krzesła, siedząc z nogami podkurczonymi na siedzeniu. Inni każdy krok uprzedzają dokładnym zbadaniem terenu. Wszyscy mają nadzieję, że nie do końca wówczas zamknięte namioty nie oznaczają nocnych kłopotów. Następnego ranka wszyscy żyjemy, choć składanie namiotów dostarcza nam nowej dawki adrenaliny. Nie chcemy spakować pasażera na gapę, wolimy też nie uścisnąć z nim dłoni.
Pieczemy (się)
Upał wzmaga się wraz z każdym kilometrem pokonywanym w kierunku południowym. Trzeciego dnia staje się nieznośny, a każda sekunda przypomina ten moment, w którym otwierasz nagrzany piekarnik, aby wyciągnąć z niego ciasto, ale zapomniałeś odsunąć się na kilka pierwszych sekund. Upał z Victoria Falls staje się jedynie przyjemnym wspomnieniem, choć w namiocie temperatura przez większość czasu spada przynajmniej w nocy.
Nasza, przewożona w pięciolitrowych baniakach, woda niedługo doprowadzi się do stanu wrzenia. Ukryta pod naszymi siedzeniami, otoczona nagrzaną stalą paki samochodu. Każdy łyk przypomina połknięcie wody, do której zapomnieliśmy przed chwilą włożyć torebki herbaty.
Nasz kucharz wyczarowuje cuda. Mamy całą przyczepę sprzętu i jedzenia, ale tylko jedną, ukrytą pod siedzeniami, mikro lodóweczkę, do której podczas postojów rozpaczliwie wkładamy nasze półlitrowe buteleczki wody, aby choć przez kilka minut rozkoszować się czymś co nie przypomina wrzątku. Poza ośmioma butelkami mieści się tam jeszcze margaryna, mleko i czasem jakiś sok. Cała reszta gotuje się z tyłu. Pierwszego wieczora patrzę na to wszystko z niedowierzaniem. Najbliższą szansę na zakupy będziemy mieli za trzy dni, więc wszystko czego potrzebujemy musi jechać z nami. Tylko ja jestem wegetarianką, więc reszta towarzystwa będzie raczyła się mięsem. Mięsem, które nie jedzie przecież w naszej „napojowej” lodówce, choć któregoś dnia odkrywamy jeszcze cool boxa. Warzywa myjemy w wodzie ze zbiornika pod samochodem. Spodziewam się problemów żołądkowych i tego, że przez tydzień będę musiała się zadowolić jajkami na śniadanie i ryżem z fasolą na obiad i kolację, trochę jak na Madagaskarze, na którym przecież miałam niby dostęp do restauracji. Zamiast tego dostaję soczewicę z sojowymi medalionami, a wszystko w cudownym sosie. W następne dni raczę się pysznymi makaronami, warzywami, pieczonymi ziemniakami i kompozycjami, których – mając pełnowymiarową kuchnię – nie potrafiłabym ugotować. Bardzo szybko reszta grupy zaczyna podjadać moje dania. Każdego ranka delektujemy się świeżo upieczonym na ogniu chlebem, a wieczorami zajadamy się ciepłymi jeszcze ciastami i deserami. W środku niczego. Na sawannie i na pustyni. Nasz szef kuchni na zawsze zostanie moim mistrzem. Nie wspominając tego, że nikt nie zachorował nawet na minutę. Nawet po sałatce z surowych pomidorów i ogórków.
Nocne baraszkowanie
W nocy budzi mnie dyszenie. Przez chwilę rozważam czy to sen, jakiś zboczony uczestnik wyprawy czy jednak dzikie zwierze. Nie mam odwagi wyjrzeć przez okno ani zapalić latarki. Staram się nie oddychać, zniknąć, stać się niezauważalna. Dyszenie nie ustaje, a ja w końcu decyduje się na włożenie do uszu zatyczek i udawanie, że niczego nie słyszałam. Gdy serce przestaje walić udaje mi się ponownie zasnąć. Rano poznaję nowe słowo w języku angielskim. Honey badger. W nocy do naszych zapasów próbował się dorwać niezbyt duży ratel miodożerny. Ponoć dobrze, że nie próbowałam wyjść z namiotu, aby sprawdzić kto postanowił mi podyszeć do uszka.
Prosimy zapiąć pasy
W którymś momencie musimy zapiąć pasy. Wjeżdżamy na szutrową część drogi krajowej, która szutrową zostanie przez najbliższe kilkaset kilometrów. Rzuca nami w każdą stronę, a nasz kierowca pędzi jak po niemieckiej autostradzie. Jeden z pasów nie daje się zapiąć. Dziewczyna z ostatniego rzędu przesiada się do nas, a my samolubnie obawiamy się, że tak już zostanie. W końcu tylko tutaj wszystko widać. Jednak gdy tylko zwalniamy ona wraca na swoje miejsce. Ponoć mniej rzuca, ale bardziej wieje. Nie idzie usiedzieć. Takie ćwiczenie postanawia przeprowadzić jeszcze jeden chłopak, ale również decyduje się zostać na swoich starych śmieciach. Zastanawiamy się czy nasze królewskie miejsca rzeczywiście są takie królewskie. W końcu w drodze trudno otworzyć usta bez piasku na deser i oczy bez okularów, bo wiatr zostawia w nich pustynię.
Wiadro na drzewie
Każdego dnia wypakowujemy rzeczy do środka i zaczynamy losowanie. W ciągu dnia jest tylko jedna szansa na prysznic. Pot i kurz z drogi pokryty jest dodatkową warstwą brudu nabytą podczas rozkładania namiotów i reszty sprzętu. Na każdą sesję, z 10 osobami w roli głównej, mamy tylko dwa wiadra wody i półtorej godziny. Z zawieszonego na gałęzi drzewa wiadra pomalutku sączą się krople wody, które poza formą niewiele mają wspólnego z prysznicem. Kilka kropel, aby się namydlić, przerwa i szybkie spłukiwanie. Zakaz mycia włosów, choć te po trzech dniach spokojnie zamieniłyby się w dready. Trzeba oszczędzać wodę, bo bak mamy tylko jeden. Pierwszego dnia prysznica brakuje. W buszu trzeba być nieprzewidywalnym. Rozłożenie go po zmroku i wchodzenie jeden po drugim mogłoby sprawić, że co mądrzejsze zwierzę w końcu wybrałoby jednego z nas na deser. Czas na prysznic jest tylko w południe. Po rozłożeniu obozu, po lunchu, gdy jest za ciepło na jakiekolwiek aktywności, a wszystkie zwierzęta i tak chowają się gdzie popadnie. I tak jak drugiego dnia każdy chce być pierwszy tak przedostatniego każdy stara się być ostatni. Te kilkadziesiąt minut różnicy oznacza, że kilka minut „dłużej” będziemy się cieszyć świeżością, choć do spania i tak znów pójdziemy brudni. Na prysznic warunek jest jeden. Muszą być drzewa. Na pustyni ich nie ma.
Słoń w namiocie
Trzeciej nocy zatrzymujemy się tuż przy rzece. Wypakowujemy zakurzone namioty i rzucamy się w stronę najbliższego cienia. Każdy stara się zająć takie miejsce, aby powietrze w środku nie nagrzało się za bardzo za dnia, żeby dym z ogniska nie wiał w jego stronę i aby nie być zbyt daleko naszej polowej toalety. Ostatecznie trzy namioty trafiają na jedną stronę obozowiska, trzy na drugą. Nasz kucharz przygotowuje jedzenie, a my szykujemy się do prysznicu. Część z nas siedzi gotowa, chowając się w cieniu, inni przebierają się w namiocie. W pewnym momencie jedna z dziewczyn z wrzaskiem biegnie w naszą stronę. Przy namiocie stoi słoń a przy słoniach zasada jest jedna – siedź cicho i zachowaj spokój. Uciszamy więc dziewczynę, a ona powoli przestaje biec. Słoń wraca do objadania drzew. Przy naszych namiotach słonie są trzy. Po kilkudziesięciu minutach spokoju słyszymy trzask i idziemy sprawdzić, który namiot ucierpiał. Na szczęście to tylko drzewo. Przed naszym wyjazdem na wieczorne safari do obozu podchodzi pozostała część stada i w końcu wszystkie razem idą gdzieś dalej.
Poranna pogawędka
Ten sam obóz i ta sama rzeka. Do kolacji akompaniują nam hipopotamy, ukryte zapewne gdzieś w pobliskiej rzece. Skuszona zapachem piekącego się mięsa dołącza też hiena. Najpierw jedna, później druga, a na końcu trzecia. Nie zbliżają się za nadto, ale kręcą się w cieniu, jedynie kilka metrów od nas. W końcu jednej spodoba się miejscówka obok naszej toalety co mocno motywuje nas do mocnego snu bez wieczorno-nocnych spacerów nocnych. O poranku, jeszcze przed wschodem słońca, budzi mnie rozmowa hipopotamów. Wyraźnie jeden z nich siedzi na lądzie, po jednej stronie obozu, i gada z drugiem – tym w wodzie. Zastanawiam się czy nie ustalają trasy przemarszu. Nie chciałabym się znaleźć wtedy w okolicy.
Kici kici
Patrząc na nasz samochód z przyczepą nie spodziewam się off road’u. Długość i wielkość pojazdu sugeruje, że każda próba zjechania z trasy zakończy się sromotną porażką. Piaszczyste drogi krajowe szybko pokazują, że jednak się mylę, ale nadal nie wierzę w jazdę w terenie. W końcu skręcami i zaczynami krążyć między drzewami. Kierowca nas wkręca, że się zgubił. Jest południe, słońce w zenicie, a piekarnik ustawiony na maksa. Powoli zaczynamy wypatrywać leopardów, być może jakiś schował się na drzewie. Po kilku kółkach, bez większej nadziei, kolega Amerykanin zaczyna kiciać. Szukamy w końcu kota. W naszych uszach rozbrzmiewa krzyk radości. Stop, stop, jest kot. Jakiś kot! Zatrzymujemy się i między gałęziami widzimy cętki. Pojęcia nie mam jak on je wypatrzył, ale oto stoimy dwa metry od leoparda. Jedziemy jeszcze z trzy metry i oto jest, piękny, długi, dorodny. Śpi tak jakby obok niego wcale nie stali turyści. Kierowca chce jechać, a ja muszę poczekać. Przecież w końcu nawet kot otworzy oczy, może się przeciągnie, wstanie. Czekamy jeszcze kilka minut i w końcu patrzy na nas morderczym wzrokiem. Zbudziliśmy go, a przecież żaden kot nie lubi, gdy ktoś na niego wpływa. Patrzy się na nas przez chwilę, ja zwisam z paki, żeby zrobić zdjęcie, a kierowca pewnie zastanawia się ile zajmie zanim kot się wkurzy. Ten w końcu wstaje, przeciąga się jak na zamówienie i znika za drzewami. Cofamy się kawałek, chwilę obserwujemy i jedziemy. Widzieliśmy leoparda!
Luksusy
W Maun zatrzymujemy się na campingu. Rozkładamy namioty i na wyścigi pędzimy do łazienki. Jest normalna toaleta i prysznic. Nie wychodzimy spod niego przez dobre kilka minut. Nie tyle się szorując co delektując niekończącą się, zimną, wodą. Minęły tylko trzy dni na odludziu a my cieszymy się jak dzieci. Po prysznicu pędzimy do basenu, z którego bardzo szybko uciekają dzieciaki. Pijemy zimną wodę, colę, piwo, pływamy, chlapiemy się i gadamy. Tego wieczora nigdzie już nie wychodzimy. Po kolacji jeszcze raz pójdziemy po pływać, sprawdzić pocztę i wziąć prysznic. Zrobimy pranie, które wróci brudne. Położymy się na leżaku i nie będziemy przejmować się mrówkami gigantami, które krążą na każdym centymetrze naszej „podłogi”. Malutki basen, zamykany o 21 bar i niezbyt zadbana toaleta staje się naszym 5* hotelem, luksusowym kawałkiem raju, w którym nawet upał niestraszny. Zapłacimy jeszcze dodatkową kupę kasy, aby polecieć helikopterem. Wylosujemy kto zasłużył na gratisowy lot cesną. Popłyniemy plastikowym mokoro i znów wrócimy do raju, z którego bardzo ciężko będzie się nam wyjeżdżać. Ale wyjeżdżamy z uśmiechem, bo czeka na nas pustynia. Ogromne solnisko i noc, podczas której nie będziemy rozbijać namiotów.
Trawa atakuje!
Ostatni nocleg mamy spędzić na solnisku, na granicy pustyni Kalahari. Niekończąca się przestrzeń, niczym nie przysłonięty widok na gwiazdy. Wschód i zachód słońca. Kilka metrów przed końcem ścieżki struś wysiaduje jaja. Słyszy zbliżający się samochód, zostawia swoje przyszłe dzieci i zaczyna uciekać. Robi mi się smutno, bo nie lubię w taki sposób wpływać na przyrodę, ale pocieszam się myślą, że przy takich upałach jaja nie zauważą nawet różnicy. Tymczasem my, po kilku metrach, zakopujemy się w soli. Ponoć, mimo drastycznych suszy, solanka nadal nie jest do końca wyschnięta. Wysiadamy i zastanawiamy się co dalej. Podkładanie drewna na opał i pchanie auta na niewiele się zdaje. W końcu zostawiamy ten problem kierowcy i korzystamy z postoju. Strusia ledwie widać na horyzoncie, ale dzięki przestrzeni widzę kolejny kadr, który muszę mieć w swojej kolekcji. Gdy ten oddala się jeszcze bardziej ustawiam towarzystwo i, starając się, aby aparat nie dotykał soli, robię nam nasze jedyne grupowe zdjęcie. Chwilę później zmienia się światło i po kilkunastu następnych ujęciach zaczyna być widać postępy w odkopywaniu. Po odłączeniu przyczepy udaje się ruszyć samochód, a następnie ten – ustawiony pod odpowiednim kątem – wykupuje przyczepę. Na szczęście nikt z nas nie wpadł na to, żeby pomóc pchając, bo ta wykonuje taki skok, że jesteśmy pewni, że pomagający mógłby tego nie przeżyć. Niestety, ryzyko zakopania się jest zbyt duże i ostatecznie wracamy na trawę, aby tam rozbić obóz.
Wysiadamy i jeden po drugim od razu tego żałujemy. Trawa okazuje się mordercza, być może nawet w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jest ostra i twarda jak metal. Kłuje i wbija się w skórę bez najmniejszego problemu. Zmieniamy nie tylko buty, ale i spodnie. Moje – zbyt grube jak na te upały – spodnie trekkingowe zdają egzamin i chodzenie nie jest mi już straszne. Niektórzy przekopują ścieżkę od namiotu to samochodu, aby w ogóle móc się poruszać.
Niebo pokrywają miliardy gwiazd. Dookoła nie ma drzewa, wzniesień, jesteśmy tylko my, nasze namioty, mordercza trawa i niebo. Na naszej mini lodóweczce ustawiam mój mini statyw (gorilla tripod) i eksperymentuję z ustawieniami. Co jakiś czas ktoś świeci latarką w moim kierunku i psuje ujęcie. Schylając się po raz kolejny do aparatu dotykam źdźbła trawy, a ta nurkuje w moim palcu.
Próbuję wyjąć ją sama, ale kończy się to jedynie urwaniem jej wystającego fragmentu. Nie boli za bardzo, więc spodziewam się, że w środku jest tylko malutki kawałek. Operacja z igłą w roli głównej zajmuje naszemu kierowcy minimum dziesięć minut. W końcu, przez gigant dziurę w moim palcu wskazującym, wyciąga źdźbło trawy. W środku znalazły się około dwa centymetry. Pojęcia nie mam jak i kiedy. Podobny problem ma kolega ze stopą, ale jego źdźbło wbiło się najprawdopodobniej pod kątem prostym i a on nie decyduje się na operację w warunkach polowych. Tego wieczoru ofiar jest więcej. Również ja jeszcze raz muszę poddać się tej operacji.
Światło w ciemności
Dookoła nas krąży burza. Rozgwieżdżone niebo nad nami powoli zakrywane jest przez chmury na horyzoncie. Przy pomocy go pro kolega próbuje upolować pioruny, choć te na zdjęciu są w wersji mikro. Zanim droga mleczna ukaże się w pełnym szyku na jej drodze staje zachmurzenie. Zbieramy się powoli do snu, mentalnie szykując się na cały dzień drogi dnia następnego. Uchylam drzwiczki namiotu i wystawiam przez dziurę obiektyw. Co trzy minuty przez 30 sekund wykonywane będzie zdjęcie. Cześć z nich poruszona, bo namiot na trawie faluje przy każdym ruchu. Na jednym z nich, zanim obudzi mnie walący w namiot deszcz, jest piorun uderzający nisko nad horyzontem. Resztę nieba zakryły chmury.
Ostatnia herbatka
W drodze powrotnej smutek z końca wyprawy zmienia się w radość z końca upału. Na północy kraju jest odrobinę chłodniej, a niższym temperaturom powietrza uroku dodają niskie temperatury chłodzonych napojów. W większym mieście nie trzeba będzie z krzykiem rzucać się do jedynego spotkanego przez trzy dni sklepiku, wykupując jednocześnie wszystkie lodówkowe zapasy, jakie zapewne miały tam starczyć na tydzień. Największym oddaniem cieszą się zamrożone do postaci lodu butelki wody, które przy dobrych wiatrach starczają na półtorej godziny względnie smacznego napoju.
Zastanawiamy się czy zatrzymywać się na szybką, tradycyjną już, herbatkę o 10 czy czym prędzej pędzić do Kasane. W końcu stajemy pod pierwszym większym drzewem. W upale delektujemy się ostatnią już gorącą herbatą i herbatnikami. Nad naszymi głowami powoli przebudza się sowa nie mogąc uwierzyć w to co widzi. Bacznie obserwuje każdy nasz ruch, kręcąc głową o 360 stopni. Po raz ostatni rzucam się po aparat i po raz ostatni zdjęcia pstrykam również dla innych.
Zakończenie. Dlaczego oni?
Ostatnie metry drogi. Para z ostatniego rzędu przesiada się na chwilę do pierwszego, aby przejechać przez granicę. Odkrywają, że nie muszą trzymać kolan pod brodą, a miejsca na nogi jest znacznie więcej. Zastanawiają się jak to się stało, że przez całą trasę nawet przez chwilę nie starali się zamienić. Jak to się stało, że dziewczyna, która przez chwilę z nami siedziała nie poczuła różnicy. Cieszą się wygodą przez ostatnie dziesięć minut.
To były jedne z najlepszych wakacji w moim życiu.